http://www.rafalsitarz.com/blog/nepal-indie_2010/
Dzień przywitał nas ulewą. Stoimy na rogu ulicy przy której jest nasz hostel z Thamel Street. Zaczepiamy przejeżdżające taksówki, ale chęci do pracy brak - wiadomo: Feeestivaaal Time. Podchodzi do nas maluch z plackami i owocami. Nie chcemy jeść, ale potrzebne są nam parasole - pokazujemy chłopakowi na migi. Woda leje się dosłownie z nieba. Mijają może trzy minuty i malec wraca z dwoma dużymi parasolami w tym jednym wielkości niemalże plażowego. Kolory są delikatnie mówiąc dosyć krzykliwe, ale tutaj nikt nie przejmuje się tym jak wygląda. Chłopak zrobił interes a my możemy poruszać się po mieście. Szacunek dla handlowca za dopasowanie asortymentu do potrzeb klienta.
Jedna z kolejnych taksówek zabiera nas w końcu do Patanu. Miasto leży kilkanaście kilometrów od centrum Katmandu, można nawet powiedzieć że jest odległą dzielnicą stolicy. Obecnie jest to trzecie co do wielkości miasto Nepalu. Katmandu, Patan i Bhaktapur tworzą główną aglomerację Nepalu liczącą milion mieszkańców. Patan jest miastem buddyjskim i został zbudowany na planie koła, które jest symbolem ruchu i nieustannego krążenia w przyrodzie.
Po wyjechaniu z Katmandu droga zamienia się w pofalowany, rozlany i dziurawy asfalt, który to się zwęża to rozszerza bez bliżej określonych zasad. Miejscami w drodze są wyrwy na kilkanaście metrów bez utwardzenia, ale najważniejsze jest to że droga istnieje (przynajmniej tak się umówmy). Wzdłuż asfaltu stoją obmalowane ciężarówki wypakowane do granic możliwości. Utwardzone nawierzchnie to w Nepalu stosunkowa nowość. Jak przeczytaliśmy przed wyjazdem to w dolinie Katmandu najpierw pojawiły się samoloty, a dopiero później mieszkańcy zobaczyli pierwszy samochód, a było to w latach sześćdziesiątych.
Wysiadamy przy głównym placu miasta - Patan Durbar Square. Wyłożony czerwoną cegłą plac jest zalany deszczem. Podbiegamy do najbliższej świątyni i siadamy aby obserwować. W mniejszych świątynkach siedzą całe rodziny z dziećmi. Trudno jest stwierdzić czy czekają na koniec ulewy czy przesiadują w tym miejscu tygodniami. Dzieci ubrane w ciepłe bluzy biegają boso po ziemi.
Fasady świątyń wykonane z drzewa są bogato zdobione. Przed każdą z nich stoją pilnujące ich posągi. Po pewnym czasie deszcz trochę ustaje i na placu pojawiają się nieśmiało sprzedawcy - to z towarem zawiniętym w szmaty, a to na tacach przywiązanych na końcach drewnianego kija. Porządku pilnują służby uzbrojone w drewniane pałki - tak aby nikt nie podważył ich autorytetu.
W świątyni obok nas gromadzi się dosyć liczna rodzina. Rozkładają jedzenie, ktoś przynosi picie. Nigdzie się nie śpieszą - w tym miejscu czas płynie powoli. Oni tutaj mieszkają i żyją, nikt ich nie przepędzi.
Gdy deszcz ustaje ruszamy na spacer po mieście. Brukowane uliczki przy których stoją niskie, maksymalnie dwu piętrowe domy zbudowane przeważnie z drzewa to piękny widok. Pod ścianami przy zdobionych framugach i drzwiach rozkładają stragany sprzedawcy błyskotek oraz jedzenia. Miasto jest olbrzymim żyjącym skansenem. Na wolnych przestrzeniach stoją świątynie pełne wiernych, a przed każdą z nich można kupić kwiaty oraz świeczki, które zostawia się w hołdzie bogom.
Chodzimy od świątyni do świątyni, a za nami od dłuższego czasu chodzi przewodnik. W końcu decydujemy że damy mu zarobić zakładając że może nam pokazać miejsca nieopisane w Lonely Planet.
Uzgadniamy z panem cenę i dajemy się prowadzić po wąskich uliczkach i pomniejszych świątyniach. Ciekawym miejscem które odwiedzamy jest świątynia prowadzona przez mnichów tybetańskich. W rogach dziedzińca, oraz na poszczególnych piętrach poustawiane zostały metalowe posągi małp. Jeżeli małpa nie jest owinięta w łańcuchy to znaczy że do tego skrzydła budynku można wchodzić. W przeciwnym razie wstęp jest zabroniony. Subtelny sposób na napisanie „przejścia brak”, lub „tylko dla personelu”. W sumie podczas ponad godzinnej przechadzki nie dowiadujemy się od przewodnika niczego nowego, ale musimy mu przyznać że posiada specyficzny sposób określania zapłaty - „nie mniej niż...” - gorąco zapewnia że dwu krotność początkowo ustalonej kwoty go nie obrazi, a ustalona zasmuci.
W Patanie poza zabytkami warto jest obserwować ludzi. Dlatego chodzimy powoli po mniej uczęszczanych przez turystów uliczkach, siadamy pod domami obserwujemy mieszkańców. Dzieci grające w kulki, bosi nosiciele wody z wiadrami zamocowanymi na kiju, nudzące się kobiety w kolorowych sari. Życie niewiele się zmieniło na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Jest prąd, czasami ktoś ma komórkę, ale to wszystko. Nepalczycy zapożyczyli z osiągnięć cywilizacji tyle ile było im niezbędne, ale nie więcej.
Decydujemy że pora ruszyć do kolejnego miasta - Bhaktapuru. Bez problemu znajdujemy taksówkę, targujemy i jedziemy.