http://www.rafalsitarz.com/blog/nepal-indie_2010/
Leje, dalej leje, co raz bardziej leje. Z nieba spadają hektolitry wody. Wyposażeni w gustowne parasole wysiadamy z taksówki przed bramą do starej części miasta Bhaktapur - najstarszego z trzech miast Doliny Katmandu. Naturalnie wstęp jest płatny, ale w Nepalu płaci się za wejściówki z przyjemnością - ludzie są życzliwi, a wszystko jest tak tanie, iż zdziwienie nas ogarnia, że opłaca się siedzieć i zbierać tak niskie opłaty.
Wszystkie bary na placu są przepełnione - turyści czekają aż skończy padać, ale patrząc na niebo trzeba przyznać ze smutkiem że szybko to nie nastąpi. Chodzimy po głównych ulicach miasta. Na zdjęciach które widzieliśmy przed wyjazdem były pokazane dachy świątyń na tle białych szczytów Himalajów. My widzimy je na szaro-brudnym tle.
Bhaktapur w naturalny sposób przypomina Patan, ale jest w nim przynajmniej na pierwszy rzut oka więcej ceglanych budynków co można przyjąć za świadectwo jego dawnego bogactwa. Warto wiedzieć, że miasto było stolicą Nepalu przez prawie sto lat od 1382 roku. Miasto liczy około stu pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców co w Nepalu daje jest status niemalże metropolii.
Na wysokich schodach prowadzących na szczyt świątyni na Durbar Square stoją posągi zwierząt. Na dole ludzie, następnie słonie, lwy i coraz bardziej fantastyczne posągi. Postać stojąca na wyższym stopniu jest x-razy silniejsza (bodajże dziesięć razy) niż stojąca niżej. Posągi bronią dostępu do świątyni. Jak widać robią to skutecznie skoro tak wiele zabytkowych budynków nie poddało się niszczycielskim warunkom klimatycznym.
Z wyjątkiem kilku budynków i świątyń skupionych przy Durbar Square brak jest typowych atrakcji turystycznych. Miasto jako miasto jest atrakcją.
Spędzamy godziny klucząc po wąskich brukowanych uliczkach, wchodząc do domów i sklepów. Mijani ludzie przyglądają się nam z zaciekawieniem, a my im. Interesująco wyglądają dziewczynki z pomalowanymi na czarno oczami, czerwonymi czołami i obklejonymi błyskotkami twarzami. Niesamowite są namiastki bloków mieszkalnych - są maksymalnie trzy piętrowe, a mieszkania są niższe niż dwa metry. Znudzeni mieszkańcy wychylają się przez okna lub prowizoryczne balkony i obserwują ulicę. W domach nie ma bieżącej wody więc kobiety nabierają ją ze studni do metalowych naczyń i kursują wielokrotnie aby przenieść wystarczającą ilość wody. Pranie jest robione przy dużych kamiennych studniach na placach między domami.
Mijane przez nas sklepy to oddzielny rozdział. Mieszczą się na parterach budynków mieszkalnych. Strop jest tak niski że trzeba się pochylić przy wejściu. Wewnątrz jest co najwyżej jedna żarówka (a często zastępują ją świeczki), sprzedawca siedzi w kucki na podłodze, towar leży na rozłożonych płachtach. Czasami owoce są w skrzynkach. Konkurencją są mobilni sprzedawcy, którzy na wypchanych do granic możliwości rowerach przepychają się przez tłum proponując swoje towary.
Deszcz ustaje i wchodzimy do świątyni na której terenie znajduje się kilka placów. Okazuje się że weszliśmy do części nie przeznaczonej dla turystów i wierni gniewnymi okrzykami i machaniem rękami sugerują nam żeby lepiej uciekać zanim nas złapią. Przy jednym z murów widzimy miejsce gdzie składano w ofierze krowy - posadzka nie została jeszcze umyta i rozlana krew płynie z deszczem po całym placyku. Wychodzimy ze świątyni i planując ostatnią rundkę po placu chcemy szukać taksówki.
Nagle zaczyna się ożywienie wśród miejscowych, rozlegają się pokrzykiwania, zbierają się grupki ludzi. Ze świątyni dwóch mężczyzn wynosi na kiju krowę bez głowy. Przenoszą ją, kładą na placu i zawracają.
Za kilka minut idą z następnym zwierzęciem. Jeden z rzeźników potyka się i krowa spada na ziemię z plaskiem, podnoszą ją i ciągną zalewając plac krwią. Z tego co słyszeliśmy to część mięsa ze złożonych w ofierze zwierząt jest przeznaczana dla najuboższych. Wielu mieszkańców nie może sobie pozwolić na jedzenie mięsa z powodu jego wysokiej ceny, a święto jest jedyną okazją aby go skosztować. Z tego co słyszeliśmy to osoby które zabiły zwierze będą musiały w przyszłym życiu pokutować - odrodzą się prawdopodobnie jako psy. Nie mają szans na zbawienie i nirwanę. Przyszłość rzeźników nie jest świetlana.
Odwiedzając jeszcze kilka mniejszych placów szukamy taksówki, lub autobusu. Z okazji tego że jest feeeeesstival time autobusy nie kursują, bo nie kursują pomimo tego że według rozkładu powinny. Zostaje nam taksówka. Ale taksówek brak. Dosłownie wymarły. Na piechotę do Katmandu nie dojdziemy. Ruszamy drogą w kierunku stolicy licząc że trafimy na taksówkę lub pickupa który nas podrzuci. Po dłuższym czasie trafia się zabłąkana taryfa. Kierowca dobrze wie na czym stoi więc winduje cenę trzy krotnie. W końcu podchodzi do nas druga para i płacąc w sumie dwu krotność ceny kursu jedziemy do Katmandu. Taksówkarz zarabia jak za cztery kursy, dzięki czemu przez najbliższe dwa tygodnie będzie miał święto. Na skraju miast próbuje się nas pozbyć żeby szybciej wrócić do Patanu. Nie zmienia to faktu że wracamy z wyjazdu bardzo zadowoleni.
Z Thamel Street idziemy na kolację. Znajdujemy bar który serwuje frytki, hamburgery, pizzę i miejscowe specjały. Zamawiamy dwie pizze i frytki. Kilka minut po złożeniu zamówienia czujemy nieopisany smród. Okazuje się że to nasza pizza. Zbrodnia. Nie ma jak jej tknąć. Dzień kończymy zapychając się frytkami. I tak było fajnie.