http://www.rafalsitarz.com/blog/nepal-indie_2010/
Opuszczamy Nepal i wracamy do Indii. Żałujemy że zabrakło nam paru dni aby dłużej zostać w Pokharze i lepiej zwiedzić jej okolice. Bilety już wykupione, zapłacone - nie ma wyjścia. Na lotnisko w Katmandu nie mamy daleko. W sumie jest to jedna z okolicznych łąk tylko że zalana asfaltem. Bierzemy rano taksówkę i jedziemy na terminal.
Trzy kolejki do odstania żeby się odprawić i bagaże jadą do samolotu. Lot ma opóźnienie godzinne więc jak na nepalskie warunki można powiedzieć że jest nawet przed czasem. Czekamy w olbrzymim ogonku do odprawy osobistej. Jedna, druga, a w końcu wielka trzecia kolejka z detektorami metali na deser. Wzięliśmy potężny zapas czasu dzięki czemu spóźnienie nam nie grozi. Przechodzę pewnie przez bramkę. Celnik chce żeby otworzyć torbę z aparatem i obiektywami. Spokojnie otwieram. Nie zaskakuje już nas nic po wizycie na przejściu granicznym między Egiptem i Izraelem - tam odkręcano w obiektywach dekielki, zaglądano do środka i dwukrotnie prześwietlano każdy z nich. No i niespodzianka. Celnik znajduje w torbie scyzoryk szwajcarski, którego używaliśmy na co dzień.
Zupełnie zapomnieliśmy o przełożeniu go do bagażu głównego. Nepalczyk chce go zabrać, ale bronimy scyzoryka. Chcemy cofnąć bagaże ale już pojechały do samolotu. Nie można już się do nich dostać. Może ktoś z obsługi może zabrać ze sobą i oddać nam w Delhi? Celnik próbuje to załatwić. Nie da się. To może pilot? Tak, pilot może. Przechodzimy przez kolejne trzy odprawy. Zaczynają być powoli irytujące. Ile razy można człowieka przeszukiwać? Miejscowi traktują to z obojętnością, ale widać po turystach, że zaczyna ich krew zalewać. Idzie z nami osoba z obsługi lotniska niosąc śmiercionośny nóż. Kolejne przetrzepanie bagażu na płycie lotniska pod samolotem. Znowu wszystko wyrzucają z plecaków. Trafiamy na babę która widać że nie będzie pomocna. Może pokazać władzę to sobie nie odpuści. Człowiek który przyniósł za nami scyzoryk chce dać go pilotowi, ale celniczka go blokuje, a w końcu bierze przedmiot i wrzuca do wielkiego kubła. I tyle go widzieliśmy. Pewnie jutro będzie do kupienia na Thamelu.
W Delhi jesteśmy nad ranem. Taksówka, Main Bazar, hotel. Ten sam śmierdzący hotel jak za wcześniejszym pobytem. Syf i smród, ale nie szukamy w plątaninie alejek i wiemy na co możemy liczyć (a trzeba przyznać że na niewiele). Mamy dzień tak zwany transferowy. Ani to można pozwiedzać, ani odpocząć. Jutro lecimy z jedną przesiadką do Cochin na południu Indii.
Nadal opustoszałymi ulicami idziemy na główne rondo w okolicę Palika Bazar. W porównaniu z wcześniejszym pobytem przed wyjazdem do Nepalu to w mieście jest zdecydowanie więcej ludzi, ale brak obwoźnych sprzedawców i straganików budzi podejrzliwość. Wzdłuż drogi śpią na rikszach przerażająco chudzi przewoźnicy. Są bezdomni, albo przyjechali z dalekich wiosek gdzie nie mieli możliwości przeżycia, a na czas świąt nie mają jak wrócić do domów. Nie chcą pracować w święto, ale nie mają dokąd się udać więc śpią w miejscu w którym się zatrzymali.
Spóźnione śniadanie w Subway. Ten słynny obrzydliwy posmak mięty w szynce. Wychudzony strażnik z kijem odgania biedaków. W tym miejscu widać wyzysk. Dwie kanapki z napojem kosztują więcej niż stróż zarabia przez miesiąc. Palika jest zamknięta na cztery spusty. Na pobliskim bazarze nie znajdujemy nic co nawet na siłę dałoby się kupić. Na targu obserwujemy że dobrym wykorzystaniem architektury krajobrazu jest użycie drzew do wieszania towaru. Na każdej gałęzi wisi kilka koszulek, prześcieradeł, chmary torebek lub dowolnych przedmiotów pod nim oferowanych. Oryginalny widok. Jedziemy rikszą motorową pod Czerwony Fort.
Podczas naszej wizyty w Nepalu działo się tutaj sporo. Na olbrzymim placu przy forcie robotnicy zwijają rusztowania, sceny, domki, a wszędzie panuje trudny do opisania bałagan. Grupy muzyczne poubierane w staroświeckie stroje kręcą się przy chodnikach. Na platformach przy ulicy siedzą grupki osób w różnym wieku poprzebierane za bóstwa i postacie z indyjskiej epopei narodowej Ramajany. Większość przebrań jest niemiłosiernie kiczowata, ale dla Hindusów liczy się bogata symbolika i to że się dobrze bawią. Święta pozwalają najuboższym oderwać się chociaż na kilka godzin od szarej rzeczywistości. Podziwiamy kolejne stroje, ale na pierwszy plan zaczyna się wysuwać pogoda. Nad miasto nachodzą ciemno stalowe chmury, a niebo nabiera krwisto czerwonego koloru. Wiatr ustaje, a powietrze robi się ciężkie. Nawet spokojni miejscowi zaczynają wykonywać nerwowe ruchy.
Szykuje się solidna burza. Do McDonalda lub innego podobnego przybytku mamy za daleko. Schodzimy więc do przejścia podziemnego jako jedynego zakrytego miejsca w całej okolicy. Na dole jest już tłum. Zaczyna się burza. Wielkie krople uderzają o asfalt jak grad. To nie jest deszcz, to jest potop. Woda zalewa ulice. Siedzimy w przejściu razem z kilkoma wycieczkami szkolnymi, muzykami i tłumem przechodniów. Po kilku minutach zostają zalane transformatory i z hukiem wysiada prąd. Schody zamieniają się w mały wodospad. Ulewa trwa około pół godziny. Gdy wychodzimy na ulicę prowadzącą na Spice Market to okolica już dosłownie pływa. Połamane drzewa, woda na ulicy powyżej połowy koła samochodu. Część pojazdów które stały we wgłębieniach została zalana. Wyżej położone chodniki prezentują się lepiej niż ulice, ale zamieniają się w małe potoczki. Poruszanie utrudnia świadomość, że wszędzie są dziury, których rozkładu nie znamy. Brodzimy więc potykając się o zalane cegły, kamienie i wykopy.
Zirytowani chcemy złapać riksze. Tuk tuki potonęły. Transport ma teraz wzięcie, ale z racji wyróżniania się z tłumu i bycia łatwym celem dla naciągaczy
udaje się nam złapać przewoźnika. Uzgadniamy wysoką ale bacząc na okoliczności uczciwą cenę i jedziemy z młodym chłopakiem na targ przypraw. Przy akompaniamencie głośnych śmiechów i pokrzykiwań naszego przewoźnika przebijamy się przez zatłoczone ulice. Chłopak jest totalnie nafaszerowany prochami. Zahaczamy o samochody, potrącamy przechodniów co powoduje coraz częstsze wrogie okrzyki. Wszystkie powyższe wydarzenia są kwitowane przez rykszarza głośnym, histerycznym śmiechem. Dojeżdżamy jakimś cudem na skraj targu i z ulgą wysiadamy.
Woda na ulicy, a po niej przemieszcza się rzeka ludzi niosących lub ciągnących za sobą towary. Przechodnie potykają się i wywracają wpadając w pootwierane studzienki kanalizacyjne i dziury w drodze. Przebijamy się brodząc w szaro brunatnej wodzie przez targ. Mało kto zważa na zalane sklepy i stragany. W Europie życie by zamarło, a handlarze ratowaliby swój dobytek. W Delhi nikt nie zważa na tą małą niedogodność. Przechodzimy przez targ, aby na końcu złapać tuk tuka i przejechać w korku wśród rozpadających się i wyglądających jak puzzle domów na Main Bazar.
W tym miejscu planujemy zakończyć dzień, ale nie jest to nam dane. Wychodzimy po przebraniu kupić napoje i planujemy wracać, ale na ulicy zaczyna się wyraźne ożywienie. No tak: festivaaal time. Okazuje się że przez miasto przechodzi barwna parada. Przebierańcy których widzieliśmy kilka godzin wcześniej pod Czerwonym Fortem przygotowywali się do wymarszu i pomimo ulewy realizują swój plan. Po długim marszu dotarli na targ w okolicach New Delhi Railway Station gdzie mieszkamy.
Wzdłuż trasy przejazdu ustawiły się tłumy które pozdrawiają przebierańców. Boskie postacie i herosi jadą na zdezelowanych ciężarówkach, lub specjalnie przygotowanych platformach. Bardziej znaczące postacie są niesione wśród kwiatów i światełek w lektykach. Jasno oświetlone ołtarze z podobiznami świętych są niesione przez wiernych i obrzucane płatkami kwiatów. Przyozdobione sznurami kwiatów muły i krowy ciągną przyczepy z ołtarzami. Z ciężarówek są rozrzucane dla dzieci cukierki, a przede wszystkim wyjątkowy rarytas - lody. Dla najbiedniejszych może to być jedyna okazja aby ich spróbować.
Pomiędzy ciężarówkami idą zespoły muzyczne. Trąbki, flety, bębny ważne jest żeby był hałas. Ludzie tańczą i śpiewają. Barwnej paradzie nie ma końca. Zwracamy uwagę na osoby które zapewniają oświetlenie podczas imprezy. Na ulicach nie ma latarni i pewnie nigdy ich nie było, a jeżeli były to pewnie nie postały długo. Tak więc aby pochód był dobrze widoczny było trzeba zapewnić własne oświetlenie. Lampy przyczepione do dużych metalowych butli są niesione przez koszmarnie zmaltretowanych i wychudzonych Hindusów. Za ciężarówkami biedacy niosą lub ciągną na rozpadających się wózkach agregaty prądotwórcze. Jest to druga strona parady - „od kuchni” nie pokazywana w telewizji. Dwa światy. Aby jedni się mogli bawić przy świetle drudzy za marne rupie są wyzyskiwani i muszą nieść na plecach dziesiątki kilogramów żelastwa. A z drugiej strony mają możliwość zarobku. W Indiach nic nie jest białe lub czarne, królują wszelakie odcienie szarości.
Kiedy zaczynamy się przyglądać muzykom to okazuje się że ich „galowe” mundury z frędzlami, lampasami i błyszczącymi guzikami to przy bliższych obserwacjach rozpadające się kawałki szmat, które z pewnej odległości mają budzić westchnienia zazdrości ze strony widzów. Duża część „muzyków” nie wie jak trzymać instrumenty i tylko z nimi chodzą, chociaż zdarzają się grupy które grają określone utwory. Liczy się rozmach i monumentalność imprezy.
Podziwiamy egzotyczne dla Europejczyków zjawisko. Idziemy ulicami wzdłuż których przeszła parada. Co kilkadziesiąt metrów zostały rozstawione namioty w których są organizowane konkursy, modły lub wydawane jedzenie. Gdy oddalamy się od głównej ulicy przy której mieści się nasz hotel zaczynamy wzbudzać coraz większe zainteresowanie ze strony przechodniów. W końcu ktoś nas zaprasza do namiotu ale grzecznie odmawiamy. Podbiega do nas mężczyzna w turbanie i informuje nas że lepiej abyśmy już wracali do hotelu. Parada przeszła ulicami zaczyna się więc zabawa. Większość uczestników jest pod wpływem własnej produkcji alkoholu, lub narkotyków i w tłumie zaczynają się przepychanki między grupkami młodych ludzi. Korzystamy z cennej rady i zaczepiani przez świętujących wracamy do dziury zwanej hotelem.