http://www.rafalsitarz.com/blog/nepal-indie_2010/
Zaczynamy wcześnie rano i łapiemy taksówkę na lotnisko. Obowiązkowy rytuał targowania: start od 600 rupii, a koniec na 250. Ulice są puste. Nawet bezdomni zostali usunięci z ulic i w centrum widać tylko nieliczne namioty porozkładana pod murami. Po drodze kierowca przejeżdża bezczelnie na czerwonym świetle przez rondo i zatrzymuje nas policja. Kierowca i jego pomagier machają rękami pokazując na nas. Władza dba o dobre samopoczucie turystów i puszczają nas bez mandatu. Nasi mogliby się uczyć.
Z naszych informacji wynika ze stolica Nepalu jest poza granicami Indii o czym informujemy pana kierowcę zamawiając kurs na terminal międzynarodowy. Jednak terminal lotów krajowych jest kilka kilometrów bliżej więc zostajemy zawiezieni właśnie na niego. Kierowca szybko próbuje wyrzucić bagaże, a drugi z panów wyciąga ręce po pieniądze. Numer jest nam znany i pakujemy panów z powrotem do taksówki. Ruszamy na właściwy terminal. Właśnie się kończą XIX Igrzyska Narodów Imperium Brytyjskiego i terminal jest wypełniony zespołami narodowymi dość egzotycznych krajów jak na przykład Wyspy Cooka. Hindusi są przerażeni możliwością ataków terrorystycznych (w sumie w Kaszmirze trwają ciągle zamieszki) i jesteśmy przeszukiwani trzy czy cztery razy. Jest jeszcze druga możliwość - dyrekcja lotniska ma świadomość że kontrola jest niedbała więc stawiają kilka kontroli licząc że któraś nie weźmie łapówki (raczej mało prawdopodobne). Na szczęście lot nie ma opóźnień i lecimy do Katmandu.
W Nepalu lądujemy wcześnie rano. Trójkątne flagi Nepalu (jedyna flaga państwowa która nie jest prostokątna) nieśmiało powiewają przy pasie. Dwa trójkąty na chorągwi symbolizują dwie panujące religie - buddyzm i hinduizm, oraz Himalaje. Terminal w Katmandu to na pierwszy rzut oka kilka małych domków z cegły. System zakupu wiz jest modelowym przykładem jak dać zarobić jak największej liczbie rodaków. Do kilku stanowisk ustawiają się kolejki. Za biurkiem siedzą cztery osoby. Pierwsza bierze wniosek i pieniądze. Druga wbija wizę. Trzecia przybija pieczątkę że się wjechało. Ostatnia kontroluje. Cudowne. Po kilkunastu minutach wychodzimy z bagażami z terminalu.
Katmandu jest położone na wysokości 1360 m n. p.m. i zostało założone w 724 roku. Nazwa oznacza „drewnianą świątynię”. Jeszcze w XV wieku Katmandu obok Patanu i Bhaktapuru stanowiło oddzielne państwo. Patan i Bhaktapur znajdują się na naszej liście miejsc do odwiedzenia (wszystkie znajdują się na liście UNESCO od 1979 roku), ale rozpoczynamy od Katmandu. Planujemy zatrzymać się na ulicy Thamel która jest zbiorowiskiem hoteli, guest house'ow, kawiarenek, sklepów i wszystkiego co jest potrzebne podróżującym - taki folklorystyczno-turystyczny koszmar. Przed lotniskiem oblepia nas rój przewoźników. Kilku z nich nosi na szyi oprawione w folię prawo jazdy (przynajmniej tak twierdzą) - są z nich bardzo dumni. Uffff - jeżeli taksówkarze szczycą się, że nieliczni z nich mają prawko to zapowiada się że tutejsi fachowcy nie będą ustępowali umiejętnościami panom od remontów z Polski (pozdrawiamy ekipę remontową). Decydujemy się na jednego z nich który proponuje wyjątkowo niską cenę. Rozmawiamy z gościem z prawkiem na szyi, ale gdy dochodzimy do samochodu to okazuje się że będzie nas wiózł jego kuzyn. Pewnie umiejętności rozchodzą się tutaj po rodzinie. Taka pozytywna propagacja.
Ruszamy przez pola i wkrótce docieramy do niskich, ceglanych domów. W wąskich uliczkach biegają dzieci i psy. Pierwszy widok który nas wita po wjechaniu do gęściej zamieszkanej części to... rzeźnie. Cała ulica rzeźni. Mieszczą się na niskich parterach domów stojących wzdłuż ulicy. Framugi sklepów wykonane z drzewa są bogato zdobione, chociaż czas odcisnął już swoje piętno na ozdobnikach. Niektórzy sprzedawcy mają tylko stół, a rąbią mięso na krawężnikach. W Londynie jest Tottenham Court Road z elektroniką, a tutaj mamy mordownię świnek. - grunt to specjalizacja.
Nasz kierowca oczywiście nie potrafi nas wyrzucić na ulicy tylko ma misje znalezienia nam hotelu. Dajemy mu szanse. Naturalnie ostrzega nas że zaczął się już sezon i że miejsc nigdzie nie ma i nie będzie, ale on jest cudotwórcą i dzięki niemu będziemy mieli dach nad głową i tak dalej i tak dalej, opowieściom nie ma końca.. Pierwszy hotel - brak miejsc. Wiezie do drugiego. Tam jest miejsce, a recepcjonista nie chce podać ceny tylko leci pokazać pokój. W końcu rzuca cenę 20 USD. Żegnamy się z kierowcą. Płacimy za transport. Nie zaskakuje nas, że pan nie ma reszty. Płacimy 100 rupii banknotem 1000 rupii i driver nie jest się w stanie doliczyć ile ma wydać. Zaczyna skakać z nóżki na nóżkę i wydawać trochę w rupiach nepalskich, trochę w indyjskich, a trochę nie wydawać, ale twierdzić że jest już okej bo napiwek wynoszący pięciokrotność rachunku uważa za godziwy. Nikt nagle nie ma rozmienić pieniędzy. Hol hotelu opustoszał. Fajnie, bo widzimy że będzie podobnie pod pewnymi względami jak w Indiach. Płacimy ku wielkiej obrazie majestatu pana w rupiach indyjskich i ruszamy na poszukiwania lokum.
Za zakrętem znajdujemy kolejny hotel. Witani okrzykami „namaste” uzgadniamy cenę. Po 10 minutach siedzimy już w pokoju - zamiast 20 USD płacimy 20 złotych, a budynek jest 20 metrów obok. Hotelik prowadzi rodzina, która w dzień mieszka w jednym z pokojów, a wieczorem śpi na podłodze w recepcji. Samo powitanie ”namaste” jest używane jak „hello” w Indiach do turystów (albo „hello rupeee” - gdy chcą pieniądze za sam fakt istnienia). Nepalskie powitanie znaczy „pozdrawiam boską część twojej istoty” - oryginalne.
W hotelu nie ma ciepłej wody, ale są szyby i względna czystość. Z naszego pokoju mamy widok na dach sąsiedniego budynku. W dachu zrobionym z cienkiej falistej blachy właściciele wycieli otwór i w ten sposób uzyskali taras na którym mogą suszyć pranie. Właścicielka codziennie rano chodzi na bosaka po dachu stawiając ostrożnie kroki, aby trafić w belki podpierające dach i wiesza prześcieradła oraz kolorowe sari. Osoba niewtajemniczona w rozkład belek spadła by przez dach do mieszkania.
Pod hotelem znajduje się jedna z wielu olbrzymich studni z których mieszkańcy okolicznych budynków noszą w blaszanych bańkach wodę do domów i robią pranie. Nad ranem jest centrum życia towarzyskiego naszej okolicy. Najświeższe ploteczki można usłyszeć pewnie w tego typu miejscach.
Miasto jest pełne intensywnych zapachów. Zapach kadzideł jest tak wyraźny, że czuć niemalże na języku jego smak. Katmandu jest trudne do opisania - z jednej strony jest w pewien sposób zbliżone do miast indyjskich - rozpadające się stare domy, trąbienie, tłumy na ulicy, riksze, rowery, a z drugiej w sklepach jest trochę towaru z zachodu (sklepy turystyczne są wyposażone wręcz rewelacyjnie), ulice są bardziej zadbane, a sprzedawcy dbają o sklepy. Idziemy powoli w kierunku głównego placu miasta - Durbar. Ulice są mieszaniną kilku piętrowych bloków i niskich domków z bogato zdobionymi drewnianymi framugami co w przeszłości było oznaką bogactwa i statusu społecznego mieszkańców.
Wśród budynków mieszkalnych są rozsiane kapliczki przed którymi palą się kadzidła i świeczki, oraz wiszą łańcuchy kwiatów. Na chodnikach w grupkach siedzą sprzedawcy i oferują owoce, warzywa, przyprawy, a także ofiary które można złożyć w świątyniach. Najbiedniejsi handlarze wożą towar na rowerach, a wagi mają przyczepione do kierownicy.
Po drodze zahaczamy o mniejsze świątynie. Wchodzimy na jedną z bocznych uliczek i trafiamy na średniej wielkości stupę która stoi pomiędzy domami - podobnie jak kapliczki na starej Pradze w Warszawie.
Jesteśmy w centrum stolicy, a pod domami biegają kozy, kaczki, kury. W podwórkach o kształcie stoją wymalowane na jaskrawe kolory stupy. Boczne uliczki nadal bronią się skutecznie przed cywilizacją. Piętra w domach są bardzo niskie - mają może niecałe dwa metry. Budynki są zniszczone, widać że były rozbudowywane przez lata i budowane na ruinach poprzednich, ale są czyste i w miarę zadbane. Całość wygląda jak mieszanina wsi i miasta. Z jednej strony budynki, „bloki” i podwórka, a z drugiej pranie suszy się na sznurach na dole, w domach chodzą kury i kozy, a mieszkańcy spędzają wolne chwilę siedząc na stołkach pod drzwiami.
Dzieci ogarnął szal puszczania latawców - prawdopodobnie z okazji obchodzonego właśnie święta Dassin. Bierzemy odpłatnie latawiec od pary maluchów, ale ku powszechnej radości dzieciaków kiepsko nam idzie jego puszczanie.
W wolnym tempie dochodzimy do Durbar Square - głównego placu stolicy. Po środku placu stoją trzy wysokie, schodkowe świątynie na które można wchodzić po stromych schodach. Na dole rozłożył się targ ze wszystkim co można sprzedać i co miejscowi i turyści byliby skłonni kupić nawet jeżeli są to bezużyteczne graty. Wdrapujemy się na środkową świątynię aby obserwować plac. Rewelacja. Na Durbar Square można kupić suszone ryby i rybki, owoce, warzywa, żywe kury i gęsi, przedmioty codziennego użytku o nieokreślonym zastosowaniu, zielsko, a także kwiaty na sznurach i różne śmieci. W każdym mieście w okolicy jest Durbar Square - czyli Plac Królewski. Na placu handlarze oferują towary z chodnika, wózków, koszyków, rowerów skuterów, a nieliczni z ciężarówek. Gdy schodzimy nad dół wciskają nam do rąk związane kury po bardzo okazyjnych cenach.
Katmandu robi na nas bardzo pozytywne wrażenie - jest kolorowo, ale ludzie nie są tak bardzo nachalni jak w Indiach. Z głównym placem łączą się trzy mniejsze. Idziemy do biura przepustek aby na podstawie zakupionego biletu wyrobić kartę wielokrotnego wejścia na plac, która będzie ważna do dnia wygaśnięcia wizy (w Europie na to jeszcze nie wpadali żeby brać pieniądze za wejście na plac).
Biuro przepustek mieści się obok pałacu Kumari Ghar - domu „żywej bogini” Kumari, która jest według Nepalczyków reinkarnacją bogini Taledźu. W Nepalu jest kilka Kumari, ale ta w Katmandu jest najważniejsza - nazywana „królewską”. Ciekawe jest to że przez cały czas gdy dziewczynka uważana jest za wcielenie bogini to nie pobiera nauki - przecież bogini jest wszechwiedząca, ani nie przysługuje jej opieka zdrowotna - bogowie nie chorują. Nie wolno się jej także bawić z rówieśnikami. Jej jedynym zajęciem jest uczestniczenie w uroczystościach religijnych. Przez cały czas jest noszona gdyż bogowie nie powinni dotykać ziemi. Niestety w późniejszym wieku boginie mają problem ze znalezieniem męża ponieważ małżeństwo z Kumari jest uważane za przynoszące pecha.
Na dosyć dużym placu na którym mieści się biuro przepustek znajduje się targ przeznaczony dla turystów. Z porozkładanych na bruku koców handlarze zachwalają dzwoneczki, szafeczki, figurki i maski różnej jakości. Pomiędzy całym kramem przechadzają się krowy. Snujemy się bez targu, ale bez spektakularnych osiągnięć w dziedzinie zakupów.
Pomimo tego że sprzedawca bardzo nas zachęcał to nie kupiliśmy kury na pamiątkę.
Przez Durbar Square ruszamy pod kolejne świątynie. Na skraju placu łapie nas pani z koralikami i drobiazgami. Szacunek dla pani. Podziękowaliśmy pani chyba z dwadzieścia razy za zakupy, dziesięć razy straciliśmy ją z oczu, a mimo wszystko po chwili pojawiała się w naszej okolicy. Opanowaliśmy odmawianie sprzedawcom, ale ta pani należy do extra klasy i nie mamy na nią sposobu. Mimo tego że nie mamy ochoty żeby cokolwiek kupić to musimy się poddać i nabywamy korale, które po powrocie do Polski okazały się bardzo udanym zakupem.
Wśród świątyń tuła się starzec ubrany na pomarańczowo z dredami i z blaszanym garnuszkiem to chyba święty mąż - Sadhu. Tak jak w Indiach - jak jest ktoś ubrany na pomarańczowo - to mur beton że będzie chciał pieniądze.Nie rozczarowujemy się. Drepcze za nami mrucząc pod nosem i wyciąga chude ręce. Na placu są przywiązane byki - trochę nas dziwi fakt że nie chodzą same, ale zobaczymy je jeszcze wieczorem.
Zwiedzamy spokojnie miasto odpoczywając po hałaśliwym Delhi. Wieczorem ruszamy ponownie na plac. Na ulicach panuje poruszenie związane ze świętem. Ludzie tłumnie ruszyli do świątyń aby zapalić świeczki i złożyć ofiary. Stare drewniane domy, półmrok oraz kolorowo ubrani ludzie tworzą fantastyczną atmosferę. Durbar Square jest częściowo opustoszały - pozostali głównie sprzedawcy licząc na ostatnie transakcje. Przez część placu ciągnie się strużka krwi. Po kilkunastu minutach odkrywamy co jest jej źródłem.
Z okazji zakończenia pory monsunowej przez cały czas trwania festiwalu są składane na głównych placach miast ofiary z byków. Codziennie po zachodzie słońca zwierzaki które stoją przywiązane w okolicach świątyń są składane bogom w ofierze. Koszmarna tradycja.