Geoblog.pl    rafalsitarz    Podróże    Nepal i południowe Indie w trzy tygodnie.    Nieoczekiwana atrakcja - Ramkot
Zwiń mapę
2012
08
lut

Nieoczekiwana atrakcja - Ramkot

 
Nepal
Nepal, Bandipur
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 65644 km
 
http://www.rafalsitarz.com/blog/nepal-indie_2010/

W samym Bandipurze nie ma zbyt wiele do zwiedzania. Główna ulica kończy się przy świątyni i spalonym posterunku policji. Wioska była regularnie atakowana przez komunistyczną partyzantkę, a właściwie był atakowany posterunek. Pewnego słonecznego dnia partyzantom udało się spalić budynek, oraz w mniej lub bardziej delikatny i sugestywny sposób przekonać mundurowych do zmiany miejsca zamieszkania tudzież porzucenia dotychczasowego pracodawcy. Po którymś z kolei tego typu zdarzeniu władze podjęły decyzję o nieodbudowywaniu placówki. Zakończyło to problemy w wiosce. Nie było co atakować to partyzanci odpuścili i mieszkańcy mają od tego czasu spokój.

Przy deptaku mieści się kilka sklepów, hotelików i kawiarenek, a także poczta czyli telefon stojący na pogryzionym taborecie. Niby nie ma tutaj nic, ale wszystko co niezbędne jest na miejscu. Nepalczycy wybrali najpotrzebniejsze udogodnienia które przyniosła zachodnia cywilizacja, a resztę zignorowali. Idziemy na kraniec wioski mijając pomalowany na czerwono i ozdobiony wielkimi sierpami z młotami budynek partii komunistycznej. Nad drogą wiszą olbrzymie czarno-żółte pająki wijąc sieci, lub pożywiając się tym co w nie wpadło.

Siadamy przy ulicy i obserwujemy życie mieszkańców. Grupa mężczyzn siedząc na niskich stołkach gra w grę planszową, dzieci wracają ze szkoły, a sprzedawcy znudzeni chowają się w cieniu niskich sklepików. Zapowiada się spokojny dzień. Robimy kilka zdjęć i idziemy na obiad do naszego hotelu. Zamawiamy colę i naleśniki z bananami - najmniej inwazyjne danie, przynajmniej wiadomo że banan nie jest przemielonym robakiem z mieszanką okolicznych ziół. Z holu hotelu w którym mieści się "restauracja" mamy doskonały widok na ulicę i jej mieszkańców. Siedzimy i patrzymy. Po dwudziestu minutach chłopak u którego zamawialiśmy dania wyjmuje leniwie butelkę coli na której przykleiło się kilka warstw kurzu i przeciera ją szmatą od podłogi. Mamy słomki, więc jest jak wypić życiodajny napój.

Przy stoliku obok siada dziewczyna i tradycyjnie zaczyna się wypytywanie o okoliczne atrakcje. Dziewczyna jest z Polski i podróżuje po Nepalu z poznanym w Katmandu Brazylijczykiem. Opowiada nam o niedaleko położonej wiosce, która znana jest ze starych, tradycyjnych, okrągłych domów. Na rozmowie mija nam dwadzieścia minut, a naleśników jak nie było tak nie ma. Polka poszła już z kolegą do wioski, a my siedzimy i czekamy. Pytamy chłopaka, który z kolei woła dziewczynę, która wyjaśnia nam że nasze biedne naleśniki będą robione w następnej kolejności. Jakiej kolejności? Rozglądamy się po salce w której stoi może siedem stolików i oprócz nas nie ma nikogo z gości, a jak wchodziliśmy byliśmy jedynymi odwiedzającymi. Jako że jest już późno to rezygnujemy z obiadu, zabieramy wodę i idziemy do wioski.

Za Bandipurem skręcamy w wąską dróżkę wijącą się po stromym stoku góry. Termometr pokazuje na słońcu pięćdziesiąt stopni. Woda szybko się nam kończy ale zakładamy że Ramkot (bo tak nazywa się wioska) nie może być daleko i uzupełnimy zapasy. Wspinamy się na grzbiet góry na którym stoi pojedynczy zniszczony budynek. Ruszamy w założonym kierunku podziwiając piękne widoki. Wyprzedzamy grupki idące w tym samym co my kierunku i wydaje się nam, że wioska powinna pokazać się lada moment. W końcu pytamy spotkanych ludzi o odległość i dowiadujemy się że jeszcze półtorej godziny szybkiego marszu przed nami. Nie doceniliśmy odległości. Woda się kończy, ale w wiosce musi być sklep. Idąc szybkim tempem doganiamy poznaną w hotelu Polkę i Brazylijczyka. Chłopak przyjechał do Azji na dłuższe wakacje z planem przejechania na motorze Indii i odwiedzenia Nepalu. Na południu Indii kupił za kilkaset dolarów motor i z mniejszymi lub większymi przygodami dojechał aż do Delhi. Następnie wykupił przejazd lądem do Katmandu. Po dwóch tygodniach w Nepalu rozchorował się i musiał wrócić do Indii, gdzie została większość jego bagaży. W między czasie wiza nepalska straciła ważność, a po jej wygaśnięciu nie mógł od razu wyrobić następnej. Takie zasady. Przejechał przez kolejne miesiące północną część Indii i wrócił ponownie do Nepalu. Twardziel. Na rozmowie z nim moglibyśmy spędzić kolejne dni, ale musimy przyśpieszyć.

Biegniemy zostawiając parę w tyle. Jest już późno, a musimy dzisiaj wrócić do Bandipuru. Po ponad godzinie drogi natrafiamy na pierwszy kierunkowskaz. Nie potrafimy go przeczytać ale strzałka pokazuje kierunek w którym podążamy więc przyjmujemy go jako dobry znak. Co jakiś czas mijamy kolejne grupy ludzi idących do wioski. Dzieci wracające z plecakami, kobiety ubrane w czerwono zielone sari prowadzą krowy. Nie chce się nam wierzyć że codziennie pokonują tą trasę w dwie strony. A jednak. Nie mają wyboru. Dla nich nie jest to nic dziwnego.

Do Ramkotu docieramy po ponad dwóch godzinach. Warto było. Pierwsze domy w wiosce dają przedsmak tego co zobaczymy dalej. Budynki są dosyć wysokie, ale poszczególne piętra niskie. Szkielety chałup zostały wykonane z drewnianych belek, które są wypełnione kamieniami i gliną. Ilość kamiennego budulca zależy, jak nam się wydaje, od zamożności właścicieli. W wiosce nie ma szyb tak więc w oknach można znaleźć tylko drewniane kratki (bardzo ładnie wykonane). Na wysokich drewnianych palach przed zabudowaniami suszą się kolby kukurydzy. Chroni je to zapewne przed gryzoniami. Ramkot położony jest częściowo na zboczu góry. Droga wiodąca przez wioskę jest kamienno-gliniana to znaczy z rzadka porozrzucane kamienie mają chronić ścieżkę przed osuwaniem, pozostała część to klepisko. Jest pewne że podczas monsunów droga zamienia się w rwący potok.

Z olbrzymim zaciekawieniem zaglądamy na podwórka i do chat. W domach nie ma właściwie nic. Kilka koców, lub mat do spania, parę blaszanych kubków i koniec. Mieszkańcy gotują przed domami na paleniskach. Na tyłach budynków stoją garnki i wiadra. Wioska jest bardzo czysta i widać że każdy z mieszkańców dba o porządek w okolicy swojego domu. Robi to bardzo dobre wrażenie. Nie zmienia to faktu że wioska jest po środku pustkowia. Nie prowadzi do niej utwardzona droga, do sklepu jest ponad dwie godziny na piechotę po górach. Doprowadzono niedawno prąd, ale mieszkańcy nie mają zbyt wielu urządzeń które można do niego podłączyć. W centralnym punkcie stoi mała kapliczka poświęcona Shivie (trójząb zdobi jej dach). Na ścianach zostały odciśnięte na czerwono ślady dłoni dzięki czemu zostaje zapewnione szczęście. Osoby z zdeformowanymi kończynami mogą podobnież zarabiać odciskając ślad dłoni na domach - dłoń z sześcioma palcami gwarantuje szczęście i dobrobyt mieszkańców. Co jakiś czas mijamy pojedyncze dzieciaki, które początkowo uciekają na nasz widok. Przechodzimy na drugi koniec wioski, która kończy się pagórkiem. Siadamy pod starym wielkim drzewem i cieszymy się chwilą, oraz faktem że usłyszeliśmy o tym miejscu. W wiosce panuje cisza, obok nas wypasa krowy staruszka która pali papierosy które kopcą jak kominy (sporty lub podobnej klasy produkt). Żałujemy że nie mamy więcej czasu. Idziemy do starej części wioski ze słynnymiokrągłymi domami. Przy jednym z domostw leży kilka wygładzonych kamieni mających pełnić rolę płyt chodnikowych. Na progu stoi dumnie krzesło - w tej okolicy to tak jakby w Polsce postawić Ferrari. Dom musi należeć do ważnej w wiosce osobistości ponieważ takiego „dziedzińca” nikt inny tutaj nie posiada. Na płotach z gęsto plecionych cienkich gałęzi, które ciągną się przez całą wioskę, wiszą kolorowe ubrania. Przy każdym domu leżą równo poprzycinane, cienkie gałęzie na opał. W tym miejscu nie ma bieżącej wody, słupy z trakcją elektryczną wyglądają na świeżo postawione, a o gazie do gotowania nikt tutaj nawet nie marzy.

Znajdujemy okrągłe chałupy. Z wyjątkiem kształtu nie wyróżniają się niczym szczególnym. Wszystkie budynki są remontowane na bieżąco więc trudno jest określić ich wiek. Przed chałupą leżą chyba wszystkie sprzęty które są w posiadaniu mieszkańców - wyplatane kosze, nieliczne narzędzia, a bogactwo podkreślają wiszące pod sufitem werandy ubrania. W pobliżu wyrasta główna ulica miasta. Można powiedzieć że jest brukowana - to znaczy jest to klepisko z luźno i sporadycznie poukładanymi kamieniami, ale widać że mieszkańcy włożyli sporo pracy aby doprowadzić ją do obecnego stanu. W tym miejscu skupia się życie wioski. Młode kobiety chodzą z koszami pełnymi zielska, lub metalowymi baniakami na wodę, młodzież siedzi przed domami i gra w kulki lub podobne gry. Starsi śpią na brudnych matach na progach domów. W wiosce nie spotykamy mężczyzn.

Jeden z malców śpiących przy drodze budzi się i widząc nas wywraca się co skutkuje głośnym płaczem. Nieufnie podchodzą do nas zaciekawione dzieciaki. Najbardziej odważny z nich to tak zwany „skulpen” - jak ich nazywamy. Czyli dzieciak który biega za turystami i chce długopis do szkoły - school pen (nie oznacza to że chodzi do szkoły, umie pisać, lub go potrzebuje, ale jest to dla niego cenny przedmiot, który może dostać za darmo). Takie maluchy to plaga na północy Indii. Nawet jeżeli nie potrzebują długopisów to biegają za turystami szarpiąc ich i krzycząc w niebogłosy „skuuuulpen, skulpen, skuuuulpen!!!”. Rozdajemy cały zapas. Chłopiec który wygląda na czternaście lat bierze długopis i nie wie co z nim zrobić - trze go o rękę patrząc się na nas pytająco. Nie możemy uwierzyć. Mniejsze maluchy wiedzą jak to działa ale nie mają na czym rysować - rozdajemy wszystkie bilety, ulotki, reklamówki na których można pobazgrać. Po tym spotkaniu nasz przewodnik wygląda fatalnie, ponieważ wszystko co się dało z niego wyrwać zostało wyrwane i rozdane.

Kiedy pokazujemy dzieciom nagranie na kamerze skaczą ze szczęścia do góry. Niesamowite że nadal są takie miejsca gdzie elektronika nie dotarła. Wśród pokrzykiwań ruszamy w drogę powrotną. Upał trochę odpuścił, ale w wiosce nie znaleźliśmy sklepu - nie ma komu sprzedawać, ani czego. Zostaliśmy bez wody ponieważ picie wody ze studni nie wchodzi w rachubę. Gdy opuszczamy Ramkot spotykamy Polkę i Brazylijczyka, którzy wolniutko dreptali do wioski. Jest już późno, a chcąc bezpiecznie dotrzeć do Bandipuru musimy się śpieszyć aby uniknąć błądzenia w ciemnościach.

Pozostały nam maksymalnie dwie godziny do zapadnięcia ciemności więc marszobiegiem kierujemy się w stronę cywilizacji, a przynajmniej jej namiastki. Mijamy ostatnie kobiety w sari wracające do domów z krowami. Biegnąc wśród pięknej scenerii i rzucając kamieniami w agresywne psy docieramy do Bandipuru już po zapadnięciu zmroku. Ostatnie ostre zejście pokonujemy właściwie na czworakach mając świadomość że najbliższy szpital jest oddalony o pięć godzin drogi od miejsca w którym się znajdujemy, a potknięcie musiałoby się skończyć wizytą w nim .

Kupujemy napoje w pierwszym napotkanym sklepiku-straganie. Musimy wyglądać na mocno zmęczonych, bo sklepikarz rzuca trzykrotność normalnej ceny i nie chce ustąpić. Facet ma rację w gardłach nam zaschło tak że zaczynamy skrzeczeć. Na dyskusje o dwa złote różnicy sił brak. Zostajemy pokonani.

W naszym hotelu zapalono światła. Słabe żarówki o mocy może 20W dają nikłe światło. Siadamy przy krzywym drewnianym stole i zamawiamy to samo na co nie doczekaliśmy się kilka godzin wcześniej. W domach przy głównej ulicy świecą się pojedyncze
światełka. Nie długo możemy się cieszyć prądem. Gdy za dużo żarówek zostaje włączonych transformator na ulicy robi głośne puffff i Bandipur chowa się w ciemnościach. Mieszkańcy są na to przygotowani - błyskawicznie na krawężnikach, stołach w barach i na schodkach pojawiają się świeczki. Wioska wygląda jak w Halloween tylko brakuje dyń. Magia Nepalu.

Po godzinnym oczekiwaniu dostajemy nasze kiepściutkie naleśniki, które po całym dniu smakują wyśmienicie. Zmęczeni wdrapujemy się po stromych schodach na piętro do naszego pokoju. Pozostaje jeszcze wziąć prysznic. Naturalnie nie ma ciepłej wody, ale pojawia się wyzwanie natury technicznej: prysznic to cela półtora na półtora metra z drzwiami które ledwo się domykają. Problem polega na tym że jest zupełnie ciemno, a świeczka traci część swoich właściwości po zalaniu wodą. Sposobem okazało się postawienie zapalonej świeczki na górze prysznica i odkręcenie wody na tyle spokojnie aby światełko nie spadło. Podróże kształcą.

Gdy kładziemy się spać w Bandipurze słychać tylko głośne cykady. Wioska szybko zasypia.


 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (18)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
mirka66
mirka66 - 2012-08-24 16:46
Okropny ten pajak.Brrr.
 
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 55 wpisów55 19 komentarzy19 627 zdjęć627 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
27.10.2012 - 27.10.2012
 
 
10.10.2012 - 10.10.2012
 
 
22.08.2012 - 14.10.2012