http://www.rafalsitarz.com/blog/nepal-indie_2010/
Co ranek budzą nas nabożeństwa odbywające się w katolickiej szkole dla dziewcząt. Budynki są oddalone od siebie o dziesięć metrów więc spać się nie da. Chcemy czy nie musimy wysłuchać całego repertuaru pieśni.
Powoli i gruntownie zwiedzamy Cochin. Wynajmujemy skuter u zaprzyjaźnionego sąsiada za co płacimy zawrotną sumę trzystu rupii to jest dwadzieścia parę złotych za dobę i ruszamy każdego ranka z mapką na podbój zielonej okolicy. Przewodnikowe atrakcje kończą się szybciej niż się nam początkowo wydawało. Cochin to przede wszystkim port rybacki. Przy centralnej części portu rozłożył się targ z rybami które są poławiane przy pomocy sieci o bardzo oryginalnej konstrukcji. Gdy pierwszego dnia podchodzimy do jednego z wielu pomostów na których są postawione sieci to rybacy na nim pracujący zapraszają nas do przyłączenia się do połowów.
Na końcach długich drewnianych pomostów zostały zainstalowane obszerne sieci. Część konstrukcji do których są przywiązane sieci jest ruchoma i rybacy mogą ją podnosić przy pomocy skomplikowanego systemu linek i kamiennych bloczków. Na jednym pomoście pracuje sześciu, czasami ośmiu dobrze zbudowanych tubylców. Szef siedzi w prowizorycznej budce chroniąc się przed żarem i pilnuje biznesu. Rybacy opuszczają na kilka minut sieć i wszystko co przepływa pod pomostem jest wyłapywane. Następnie ciągnąc za liny i pomagając sobie ciężarkami podnoszą sieć razem z jej zawartością. Na ten moment czekają liczne ptaki, które jak najszybciej starają się pochwycić ryby wijące się w sieci. Panowie zbierają zdobycz przeklinając ptaszyska, odpoczywają kilka minut i rozpoczynają do nowa. Pomysł na połów jest doskonały - rybacy siedzą na pomoście a ryby same się łapią, ale z drugiej strony podniesienie konstrukcji wymaga olbrzymiego wysiłku i musi być powtarzanie wielokrotnie. Od rybaków można kupić rybę, a nawet poprosić o jej przygotowanie. Praca rybaków jest ciężka, ale potrafią się cieszyć z tego co mają - ze swojego towarzystwa, z pogody i z tego że mają pracę o której wielu mieszkańców Indii nie może nawet marzyć.
Przy pomostach oprócz rybaków można spotkać wszelakiej maści handlarzy gromadzących się szczególnie chętnie przy pomniku poświęconemu Vasco da Gama. Grobu zmarłego w Wigilię 1524 roku Portugalczyka już w Cochin nie ma (został przeniesiony po kilkunastu latach do ojczyzny), ale i tak turyści tłumnie odwiedzają to miejsce.
Na targu asortyment jest szeroki: druciane urządzenia do masażu głowy, kubeczki, błyskotki, tkaniny, brakuje tylko
sprzętu AGD. Towary oferowane przez kobiety w kolorowych sari i mężczyzn w podwiniętych lungi są w przeważającej części zupełnie niepraktyczne i bezwartościowe, ale kupuje się dla samej przyjemności robienia zakupów i handlowania. Dzieci których nie było komu zostawić na czas pracy na targu biegają przy straganach (jeżeli potrafią), lub leżą cicho jeżeli są to niemowlaki. Nie krzyczą, nie starają się zwrócić niczyjej uwagi. Po prostu są.
Codziennie jeździmy na plaże znajdujące się po drugiej stronie wąskiego przesmyku. Na drugą stronę przepływamy razem z naszym skuterem korzystając z promu kursującego co kilkanaście minut. Jadąc wąskimi ulicami na których niepodzielnymi władcami są wielkie zniszczone autobusy szukamy miejsc gdzie po godzinach spędzonych na zwiedzaniu okolicy można odpocząć bez obaw o zaczepianie przez sprzedawców i ciekawskich.
Przez pierwsze dni po tym jak złapaliśmy oddech po wyprawie do Nepalu staramy się odwiedzić miejsca opisane w przewodniku, a następnie zastanowić się co dalej. Zostać? Jechać dalej? Kręcić się po okolicznych wioskach? Z miejsc które znajdują się w obrębie portu jedną z atrakcji jest stary targ z przyprawami. Dumnie nazwany Spice Market to obecnie długa ulica na której można spotkać więcej Niemców niż Hindusów. Przy zniszczonych ścianach budynków zaparkowano olbrzymie ciężarówki z których mężczyźni wypakowują wielkie, jukowe worki z przyprawami. Pod sklepami stoją długie rzędy tuktuków z przyklejonymi na szybach cyferkami- oznaczającymi numery niekończących się wycieczek.
Przeprawa promem z Kochin.
Na ulicy można spotkać znudzonych przewodników z tabliczkami z nazwami biur podróży - nie wiemy dlaczego akurat tutaj, ale nie ma to znaczenia. Wchodzimy do jednego sklepu i szybko wychodzimy przepychając się przez tłumy bladych i rozradowanych Niemców. Cieszą się że dotarli do dzikiej krainy i zostali puszczeni na pół godziny na samopas (dzięki czemu zostaną oskubani przez tubylców). Przejazd wąskimi i zatłoczonymi uliczkami targu jest przyjemny, ale jeżeli ma to być jeden z głównych punktów pobytu w Kerali to współczujemy wycieczkowiczom. W czasach gdy Kochin nie zagościło jeszcze na stałe w przewodnikach i nie było miejscem najazdu turystów to Spice Market był punktem gdzie handel odbywał się w ściśle ustalonych porach. Duże transakcje, poważni klienci przychodzili o ustalonych godzinach. Nikt nie targował się o czterysta gram pieprzu, lub kilka gramów szafranu. Przyprawy były sprzedawane w wielkich worach. Wraz z nadejściem turystów okazało się że można im sprzedać małą saszetkę w ceni połowy worka. Dlatego też hurtowe transakcje odbywają się rankiem, a w późniejszych porach sklepy i hurtownie to „spice factory” - w których turyści kupują po astronomicznych cenach małe woreczki z cennymi przyprawami.
Sari i parasol - popularny widok w Kerali.
Kolejnymi atrakcjami miasta są Pałac Holenderski oraz synagoga. Pod pałacem tłumy autokarów, przewodników, oraz rozgorączkowanych wycieczkowiczów którzy za wszelką cenę próbują cokolwiek na szybko kupić na straganach. Pośpiech to fatalny doradca. Hindusi są artystami w dziedzinie zachwalania towarów i targowania. Jeżeli oferowane wyroby są kiepskiej jakości to sprzedawca nadrabia ich ułożeniem, fantazją i nonszalancją przy zachwalaniu towaru. Okazujący pośpiech nabywca to łatwy cel i dobry zarobek, tak więc sprzedawców w tej okolicy nie brakuje.
W Pałacu znalazło swoją siedzibę muzeum. Opłata pięć rupii (dla wszystkich co jest nietypowe) zachęca do wejścia - ciekawe że opłaca się sadzać biletera przy tak niskiej cenie biletów. Pomimo niskiej ceny nie mamy ochoty na oglądanie pobitych waz i starych mieczy więc odpuszczamy. W najbliższym sąsiedztwie znajdują się stare kwatery żydowskie. Do synagogi nie można wejść nawet z saszetką z dokumentami - przecież wszystko może być groźne dla świątyni. W środku smród, który ogłusza - nie ma komu posprzątać ale jest parę osób które skrupulatnie pilnują żeby nie robić zdjęć. Jak ktoś musi to można wejść, ale biada grupom które pokonały kilkaset kilometrów skuszone bogatymi opisami zamieszczonymi w przewodnikach.
W ten sposób kończą się nam zabytki w pobliżu miejsca naszego zakwaterowania. Większość kościołów, kościółków i kapliczek widzieliśmy krążąc po okolicy. Mają one interesują historię, a jeden z nich był pierwszą świątynią chrześcijańską (świętego Franciszka) wybudowaną w Indiach , ale nie przyciągają one na dłużej naszej uwagi. Upał na słońcu przekroczył już dawno czterdzieści stopni więc wybieramy się na poszukiwanie przyzwoitej plaży. Jedziemy na wybrzeże i pakujemy nasz wehikuł na prom w cenie pięciu rupii. Przepływamy na wyspę i ruszamy w kierunku tak zwanej Cherai Beach, która jest zachwalana przez okolicznych mieszkańców.
Po niecałej godzinie jazdy wśród bujnej roślinności jesteśmy na miejscu. Szału nie ma - plaża wąska, średnio ładna, ale termometr pokazuje w wodzie 32 stopnie. Zostawiamy tobołki na brzegu i idziemy do wody. Po chwili wracamy biegiem do rzeczy rozgrzebanych przez kruki. Duża paka chipsów Lays odlatuje razem z ptaszyskami. Ruszamy na poszukiwanie kolejnej plaży. Tereny w okolicy są przepiękne - po jednej stronie morze a po drugiej zbiorniki ze słodką wodą z rozlewisk. Wzdłuż dróg rosną palmy. Kolejna plaża jest lepsza - palmy, czysty piasek. Podczas pobytu w Cochin będziemy ją kilkakrotnie odwiedzać.
Mając dosyć upału jedziemy pozwiedzać wyspę, a najchętniej się zgubić na kilka godzin. Każdy skrawek muru został oplakatowany z racji zbliżających się wyborów. W Kerali rządzi partia komunistyczna i z racji tego czerwony sierp z młotem są wymalowane na każdej ulicy, a punkty informacji można spotkać na wielu skrzyżowaniach. Okolice są przepiękne dzięki czemu dni mijają szybko na zwiedzaniu i wypoczynku.
Kręcimy się głównie w pobliżu wody mijając pojedyncze domy zbudowane z czegokolwiek. Gdy podczas zwiedzania jedziemy wzdłuż wybrzeża natrafiamy na miejsce gdzie asfalt chowa się pod grubą warstwą piasku nawianego z plaży. Przewrotka jest nieunikniona. Redukcja prędkości, ale niewystarczająca i skuter sycząc, chwiejąc się szarpie i pada na bok. Jak wystrzeleni z procy przelatujemy nad/obok kierownicy i lądujemy na poboczu. Mijani wcześniej mieszkańcy zaczynają nieporadnie biec w naszym kierunku podwijając w międzyczasie lungi. Nic się nie stało, szybkość była niewielka. Jednym z „ratujących” jest tubylec w tuktuku z jamnikiem. Skąd w tym miejscu rasowy pies? W Europie rasowy jamnik ma wartość połowy chałupy w KeraliSkuter trochę się porysował, ale nic nie pękło. Możemy jechać spokojnie dalej.
Docieramy do małych wiosek gdzie dzieci wybiegają na drogę na nasz widok, lub machają nam z okien. Po południu po zakończeniu szkoły morze dzieciaków wraca wzdłuż wąskich dróg, lub wylewa się ze zniszczonych, ryczących autobusów. W szkolnych mundurkach rozchodzą się w plątaninie bocznych dróżek.
Po kilku dniach spędzonych w Cochin odczuwamy pewne znużenie. Za długo było spokojnie i brakuje nam barwnych świątyń oraz gwaru wielkich targów. Postanawiamy odwiedzić świątynie Tamilnadu znajdujące się w głębi lądu, ale zanim to zrobimy pozostały nam jeszcze rozlewiska Kerali, a także zobaczenie sztuki Kathakali...