http://www.rafalsitarz.com/blog/nepal-indie_2010/
Drepczemy raniutko na plac zwany dworcem. Jedziemy do miasteczka Bandipur na którego temat znaleźliśmy wzmiankę w przewodniku. Taksówkarze szaleją z cenami więc jesteśmy twardzi i nie dajemy się okraść. Piękne białe szczyty górują nad zniszczonymi budynkami. Jest to najładniej położony dworzec jaki mieliśmy okazję odwiedzić. Po ciężkiej jeździe z Katmandu nie mieliśmy siły docenić jego uroków. Znajdujemy naszego transport-grata i przypinamy plecaki do dachu. Pomiędzy autobusami przechadzają się sprzedawcy bułek, instrumentów muzycznych i śmieci bez znanego nam przeznaczenia.
W końcu pakujemy się do busa który był przewidziany na pasażerów o wzroście nie przekraczającym metra sześćdziesięciu i wleczemy się w kierunku stolicy. Po drodze kilka barów, sklepików itp. Wiadomo - rodzina kierowcy musi zarobić. Nie ma co jeść - na widok rarytasów oferowanych w odwiedzanych miejscach przestajemy być głodni. Zapychamy się chipsami i colą - kalorie są więc przeżyjemy jeżeli obrzydzenie nas nie zabije. Po kilku godzinach kierowca macha żebyśmy wysiadali. Trudno określić gdzie jesteśmy. W sumie nigdzie. Kilka domów przy drodze, jeden dystrybutor z benzyną (pompa ma co najmniej pięćdziesiąt lat) i tłum gapiących się Nepalczyków. Biali szybko znajdują się przy drodze i kondensują w jednym miejscu. Do miasteczka Bandipur nie dojeżdżają autobusy. Można się do niego dostać motorem siedząc za kierowcą (zły pomysł), na piechotę (bardzo zły pomysł), lub jeepem. Wybieramy jeepa. Po twardych negocjacjach bierzemy zniszczony samochód (w sumie nie potrafimy określić co to jest, bo wygląda jak twór ręcznej roboty) i z grupą turystów z całego świata jedziemy do Bandipuru. Droga zajmuje prawie godzinę. Dobrze że nie wpadliśmy na ambitny pomysł żeby iść z bagażami na piechotę.
Wysiadamy gdy droga się kończy pokaźnym krawężnikiem. Piękny widok roztacza się na okolicę, chociaż chmury zaczynają zakrywać już wierzchołki gór. Plecaki na grzbiety i szukamy lokum. Bandipur to jedna brukowana ulica wzdłuż której stoją stare, ale piękne na swój sposób domy z cegły i drewna. Chodzimy kilka minut zastanawiając się gdzie się zatrzymać. Przy najbardziej okazałym budynku w mieście z "kiedyś białą" fasadą widnieje dumnie tabliczka "recommended by Lonely Planet". Faktycznie z zewnątrz wygląda (lub wyglądał dwadzieścia lat temu) bardzo dobrze (zakładając tutejsze standardy, ponieważ według naszych klasyfikował by się jako "ruina grożąca zawaleniem"). Wchodzimy do środka i pytamy się czy jest ciepła woda. Młody chłopak za ladą wytrzeszcza oczy i coś bełkocze. Na migi także nie rozumie. Pytamy o cenę - trzy dolary. Ucina to bezcelowe dyskusje o ciepłej wodzie. W tej cenie dobrze będzie jeżeli w pokojach są ściany. Zostajemy. Pokój znajduje się na piętrze. Jest tak mały że możemy wejść i w nim stanąć, ale plecaki już się nie zmieszczą. Dopiero leżąc na łóżku możemy wciągnąć bagaże przez próg. Za to widok na góry jest idealny - zielone góry poprzecinane ścieżkami i białe szczyty w tle. Sklepienia są bardzo niskie, a podłogi (i sufity) są wykonane z luźno położonych grubych desek co daje dziwne uczucie niepewności gdy patrzy się na sufit leżąc na łóżku. Spadnie nie głowę czy nie? Zapewne nie takie rzeczy się tutaj działy. Przy łóżku jest wnęka w ścianie, której góra jest okopcona od lampy naftowej. Przyglądamy się kablom na ścianie - zostały świeżo położone. My się pytaliśmy chłopaka czy mają ciepłą wodę, a tutaj nowością jest prąd w budynku. Aż nam głupio. Przy próbie podładowania akumulatorów kopie mnie solidnie prąd aż włosy stają dęba. W głowie szum, ale nic po za tym. Jak widać nepalskie ekipy remontowe dociągnęły do norm europejskich - u nas jest tak samo a na pewno nie lepiej. Takie samo partactwo. Właśnie po to przyjechaliśmy do Nepalu aby móc zobaczyć takie miejsca.