Do Trichi dojeżdżamy pociągiem późno w nocy. Przed dworcem panuje ciemność, latarni ulicznych nie ma, może nigdy nie było albo zostały rozebrane na części. Przy krawężnikach śpią rykszarze i bezdomni. Hoteli na horyzoncie brak. Chodzimy wąskimi uliczkami, ale jedyne co możemy znaleźć to brudne nory gdzie na korytarzach śpią biedacy. Ponadto nawet tam nie ma wolnych miejsc. Po dłuższych wędrówkach z plecakami znajdujemy chyba najdroższy w okolicy przybytek i nie mając wyboru zostajemy w nim. Język angielski jest w tej okolicy mało przydatny. Wynajęcie pokoju zajmuje nam czterdzieści minut gdyż wszystko załatwiamy na migi, a personel nie potrafi skserować paszportów, a potem przepisać naszych danych do książki. Grunt że się udaje. Hotel jest czysty i to jest najważniejsze.
W Trichi zwanym bardziej poprawnie Tiruchirappalli interesuje nas kompleks świątynny. Pobyt w mieście planujemy na kilka godzin, aby pod koniec dnia przejechać do świątyń w Thanjavur. Zatrzymujemy tuk-tuka i jedziemy zatłoczonymi uliczkami do świątyń.
Kompleks przypomina widziany przez nas wcześniej w Madurai, ale równocześnie różni się od niego. Tak samo złota budowla jest otoczona trzema pierścieniami murów, nad którymi górują wysokie wieże ozdobione figurkami. Uwagę zwracają kolorowe ozdoby gzymsów w finezyjnych kształtach, często przedstawiających maski. Kupujemy bilety i możemy wejść na dach jednej z budowli aby zobaczyć rozkład zabudowań z góry. Bez butów, w spódnicach próbujemy nie poparzyć stóp chodząc po rozgrzanych dachówkach. Pielgrzymi pochowali się w cieniu filarów czekając na wieczór gdy będą mogli poruszać się bez upału między posągami. Przyjezdni śpią na zimnych, wytartych kamieniach zawinięci w szmaty. Przy śpiących kobietach chodzą na czworakach niemowlaki pozostawione bez opieki.
W porównaniu z Madurai panuje w tym miejscu błogi spokój. Zwiedzamy kolejne budowle z ołtarzami, oraz figurami poświęconymi zarówno bogom jak i sławiącymi odwagę hinduskich żołnierzy w walce z najeźdźcami.
Miasto leży na naszym szlaku i jest właściwie punktem transferowym. Tak więc gdy pogoda zaczyna się psuć postanawiamy wracać po bagaże i ruszać na dworzec. Odbieramy buty, ale zanim udaje się nam wyjść za bramy świątynne nadciąga jeden z ostatnich w tym sezonie deszczy monsunowych i w ciągu chwili okolica zamienia się w wielkie jezioro. Zostajemy uwięzieni w bramie razem z tłumem sprzedawców koralików. Mamy napoje więc sprzedawcy wyciągają nieustannie w ich kierunku ręce. Gdy dajemy jedną z butelek, handlarz bierze duży łyk i oddaje ją z uśmiechem. Mamy kolejną nauczkę żeby kupować wodę a nie zachodnie cuda, które są obiektem pożądania miejscowych. Atmosfera jest bardzo fajna, kupujemy parę błyskotek dzięki czemu dookoła nas otwiera się mały supermarket, bo sprzedawcy teleportują się w naszym kierunku z towarem. Gdy przechodzi pierwsza i zarazem większa fala ulewy łapiemy tuk-tuka i w mokrym zimnym deszczu wracamy do hotelu.