Ostatnie chwile w Indiach wykorzystujemy na robienie zakupów i kręcenie po najbrudniejszych uliczkach bazaru. Zaglądamy do mieszkań gdzie w środku stolicy mieszkają w jednej kilkunastometrowej izbie trzy pokolenia plus kozy i kury. W domach nie ma sprzętów z wyjątkiem mat do spania, kilku misek i rysunków świętych.
Sklepy i targowanie wypełniają czas. Dzielnica muzułmańska, targi i zniszczone osiedla - wchodzimy tam gdzie jest mniej turystów. W nocy kupujemy ostatnie pamiątki i wracamy do hotelu w którym jedyną reakcją personelu na obecność turystów może być zaproponowanie im piwa. Inne sprawy które w bezpośredni sposób nie poprawią sytuacji materialnej pracowników są pomijane. W holu znajduje się "biuro podróży", którego właściciel zaczepia nas gdy idziemy do pokoju. Bezsensownie zaczynamy z nim rozmawiać. Upiera się że zamówi dla nas taksówkę na rano. Dalibyśmy sobie spokój, ale idąc na dworzec w poszukiwaniu transportu nie zaoszczędzimy zbyt wiele rupii, a kilkaset metrów będziemy szli obwieszeni bagażami i pamiątkami. Dajemy się skusić. Upewniamy się dziesięciokrotnie czy kierowca będzie o czwartej rano i zmuszamy "szefa" żeby wpisał wyraźnie godzinę na kwitku. Regulujemy należność i idziemy spać.
Budzi nas telefon o trzeciej rano z informacją "heeeelołł drajfer is łejtink". Jaki driver? Przecież miał być za godzinę. Sprawdzamy nerwowo zegarki. Przyjechał godzinę za wcześnie. Znowu telefon. Mówimy żeby czekał godzinę i kontakt się urywa. Wychodzimy wcześniej przewidując że rupie pojechały razem z mistrzem obsługi zegarka. Naturalnie - taxi brak. Budzą się chłopaki śpiące na podłodze w recepcji? Taxi sir? One minute. Znamy względne pojęcie czasu. Mówimy że czekamy pięć minut i albo transport albo zwrot rupii. Mija czas, a tekst ten sam "one minute sir, yes please". Zwrot pieniędzy? Żarty - przecież przyjechał i co z tego że o innej godzinie? Przecież mogliśmy pojechać. Machnęlibyśmy ręką ale oskubano nas z potencjalnego śniadania na lotnisku, a droga do domu długa. Część personelu ucieka do swoich nor, a ci którzy zostali zasłaniają się że zaraz taxi będzie a "szefa biura" nie ma. My zakładamy że jest to biznes prowadzony przez hotel więc niech oddadzą pieniądze i dalej się rozliczają między sobą. Chłopaki stwierdzają że nic nie zrobimy więc powoli się rozchodzą. Po dwudziestej prośbie o zwrot rupii mamy dosyć. Jedyną rzeczą posiadającą dla nich wartość w hotelu jest książka gości. Musi być ona dokładnie prowadzona, ponieważ jest regularnie sprawdzana przez policję, a za braki we wpisach grożą surowe kary. Nie mając wyboru bierzemy kajecik pod pachę i proponujemy że albo oddadzą pieniądze albo się pożegnamy. Wrzeszczą to na nas to na siebie, ale nie chcą się szarpać. My wrzeszczymy do nich losowe wyrazy po polsku, grunt żeby było głośno. Rzucają źli pieniądze na ladę i możemy jechać.
Na dworcu aż roi się od taksówek. Część kierowców już przebudziła się i jest chętna do jazdy. Pertraktacje z kilkoma z nich i jedziemy na lotnisko.
Tym miłym akcentem kończy się wyjazd. Z ulgą wracamy do domu aby odpocząć od gwaru, przepychania i targowania. Na początku człowiek cieszy się z wyjazdu do Indii, następnie jest na zmianę zachwycony tym co widzi i zmęczony towarzystwem, które traktuje go jak bankomat, a ostatecznie powrót jest przyjemnością. Między innymi dlatego że można zacząć planować kolejny wyjazd. Pewnie do Indii.