Geoblog.pl    rafalsitarz    Podróże    Przyjemne podróżowanie po Chinach? Niemożliwe!    You say how much, czyli targowiska Pekinu
Zwiń mapę
2012
10
sie

You say how much, czyli targowiska Pekinu

 
Chiny
Chiny, Pekin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11278 km
 
Pora na deser w postaci targów z wszystkimi możliwymi produktami konsumpcyjnymi. Jeden z marketów o nazwie „Silk” mieści się kilkaset metrów od Świątyni Nieba, tak więc tam kierujemy nasze kroki. Negocjacje cen, handlowanie i przebieranie azjatyckich śmieciach dla wielu są udręką, lecz dla nas to czysta przyjemność i możliwość zanurzenia się we folklorze. Określenie „market” nie jest do końca trafione ponieważ jest to pokaźnej wielkości dom handlowy. Markety mają swoje specjalizacje tak jak na przykład na „Pearl Market” można nabyć różnej jakości biżuterię począwszy od plastikowych podróbek na wielkich perłach w cenie samochodów kończąc. Na markecie przy Świątyni Nieba można zaopatrzyć się przede wszystkim w: ubrania, buty, aparaty fotograficzne, małe AGD, RTV, laptopy, miseczki, śmieci i wszelkiej maści graty których zastosowania nie rozumiemy. Raj dla konsumenta.

Na kilku piętrach „Silk market” porozkładały się jeden przy drugim liczne stragany. W części z ubraniami królują podróbki (trzeba przyznać że na pierwszy, a nawet drugi rzut oka bardzo dobre) koszulek polo, oraz swetrów takich marek jak Lacoste, Tomy Hilfiger, Nike. Ceny początkowe zaczynają się od poziomu znanego z oficjalnych sklepów, ale sprzedawca (przeważnie mówiący trochę po angielsku) zapewnia o swojej sympatii akurat do nas i proponuje 20% zniżki. Po odwiedzeniu kilku stoisk i na propozycje sprzedawców na zakup koszulki polo za osiemdziesiąt euro odpowiadając ofertami w wysokości dwóch euro poznajemy przybliżone ceny poszczególnych produktów. Koszulka polo dowolnej marki kosztuje około siedmiu USD, sweter jedenastu-dwunastu itd. Kiedy podchodzimy na kolejne stanowiska na których widzimy interesujące nas wzory szybko sprowadzamy sprzedawcę na ziemię dając mu odliczoną kwotę i zapewniając że nie jest stratny. W większości przypadków szybko załatwia to zejście do nawet piętnastu-dwudziestu procent ceny wywoławczej. Jest także inny sposób, który doskonale się sprawdza. W odpowiedzi na wyśrubowaną pierwszą cenę wystarczy powiedzieć, że nie jest się z USA i żeby podał prawdziwą cenę. Oferta bardzo opada i wtedy można jeszcze trochę ją zbić. Zorganizowane grupy z USA wpadają na targ niczym szarańcza i próbują w ciągu godziny zrobić zakupy swojego życia. Płacą za towar o dwadzieścia procent mniej niż w firmowych sklepach i cieszą się jak dzieci z doskonałych transakcji. Chińczycy cieszą się jeszcze bardziej. Wszyscy są szczęśliwi, a przecież o to chodzi.

Gdy podchodzimy do kolejnych stoisk naszym ulubioną odpowiedzią ze strony sprzedawców na pytanie ile kosztuje dany przedmiot jest: „You say me how much”. Dosyć zabawne i irytujące zarazem. Jakoś tak się składa że na nasze propozycje zabrania towaru za darmo sprzedawcy nie przystają, a sami ceny nie chcą zaproponować. Dziwny kraj. Sprzedawcy są bardzo agresywni. Widać że tak zostali nauczeni odgórnie. Po dłuższych zakupach orientujemy się że poszczególni sprzedawcy to tylko pionki. Cała hala jest kontrolowana przez małą grupę „trzymającą władzę”. Z nimi kontaktują się handlarze w przypadku trudniejszych transakcji. Także od nich otrzymują nakazy jak się zachowywać. Tak więc ciągłe pokrzykiwania towarzyszą przejściu między alejkami, łapanie za ręce, szarpanie za ubrania, każdy identycznie. W Indiach na krzykach się kończy, rzadko kiedy sprzedawca zaczyna szarpać potencjalnego kupca. W Chinach jest inaczej. Po półgodzinnej przechadzce jesteśmy już podrapani na rękach i żałujemy że nie mamy bluz z długimi rękawami.

Gdy krążymy między stoiskami słyszymy głośną sprzeczkę. Potężny Arab krzyczy na sprzedawczynię (zapewne inna miała być cena a przy płaceniu pani nie ma reszty). Niedoszły kupiec odchodzi w kierunku rodziny, a sprzedawczyni krzyczy coś za nim wyklinając jego najbliższych. Błyskawicznie orientujemy się że w przypadku mieszkańca Bliskiego Wschodu to nie ujdzie jej na sucho. Mężczyzna błyskawicznie zawraca, podchodzi do Chinki i uderza z całej siły w głowę. Kobieta przysiada od ciosu, ale po sekundzie prostuje się i patrzy z tak samo nieprzytomnym wzrokiem na otoczenie jak wcześniej. Kilku handlarzy spogląda znudzonym na kobietę i nic się nie dzieje z wyjątkiem tego że sprzedawczyni przestaje krzyczeć jakby ją ktoś wyłączył. Jak widać tego typu przyjmowanie ciosów jest wliczone w ten zawód. Co jest w tym kraju że kobiety dostają regularnie pięściami po głowach?

Oddzielną kategorią po ubraniach jest wszelkiego rodzaju elektronika, oraz akcesoria fotograficzne. Telefony komórkowe wszystkich marek zostały podrobione w mniej lub bardziej nieudolny sposób. IPhone 5 jest już dostępny (pomimo tego że w sklepach Apple mają dopiero wersję 4), a dodatkowo posiada multum funkcji o jakich filozofom się nie śniło. Jak widać „Silk Market” wyprzedza innych producentów i myśl zachodu. Producenci podróbek dbają przede wszystkim o to aby opakowanie produktu było jak najbliższe oryginałowi – kody kreskowe, numery seryjne i inne detale uwiarygodniają sprzedawane akcesoria. Samo wykonanie elektroniki woła jednak o pomstę do nieba. Zapadające się klawisze, niepasujące obudowy i matowe wyświetlacze straszą z daleka. Wszystko jest jednak kwestią ceny. Skoro na rynku jest tak wiele produktów na niezliczonej liczbie stanowisk to znaczy, że na to wszystko są kupcy. Podejmujemy próby kupna laptopa. Kupić chcemy, ale elementem decydującym jest naturalnie cena. Mamy świadomość, że nie będzie to sprzęt długowieczny, ale może posłużyć do przegrywania zdjęć podczas wyjazdów. Pozostaje jedynie kwestia ceny. Na półkach leżą identyczne laptopy, ale z logami wielu producentów. W razie potrzeby na dowolnego laptopa można domalować wymarzone przez klienta logo. Sony vaio, MacBook Air, Toschiba, HP – pełen asortyment. Prawdopodobnie da się załatwić żeby mieć loga kilku firm na jednej obudowie – przez co sprzęt będzie jeszcze bardziej oryginalny niż oryginał. Pytamy o cenę małego netbooka na którym starannie wykonana nalepka z hologramem głosi dumnie, że w środku znajduje się 8 GB RAM i dysk o pojemności 500 GB. Koszt zakupu niewiele niższy niż w sklepie: 500 USD. Uruchamiamy sprzęt i szybko okazuje się, że pamięci RAM jest 2 GB, a dysku twardego 120 GB. Uśmiechamy się promiennie do sprzedawcy. Nie mrugnął nawet okiem na fakt, że został złapany na tak oczywistym oszustwie. Kilka razy dziennie spotyka się zapewne z podobną sytuacją (i kilka krotnie częściej wciska komputer nieświadomym turystom chcącym zrobić prezent swoim znajomym). Szybko proponuje połowę ceny. My jesteśmy skłonni dać jeszcze połowę jego ostatniej oferty, gdyż nie wiemy czy po wyjściu z „Silk market” sprzęt kiedykolwiek wystartuje. W ten sposób nie dochodzimy do porozumienia i szczęśliwie nie stajemy się posiadaczami tego fantastycznego sprzętu.

Tak jak w przypadku telefonów i notebooków widać że jakość jest wyjątkowo niska to inna sprawa ma się z aparatami fotograficznymi i obiektywami. Trudno odróżnić czy jest to podróbka czy oryginał. Na przykład torby na sprzęt fotograficzny są wykonane bardzo dobrze i precyzyjnie. Jednak ceny sprzętu są zaledwie o dwadzieścia do trzydziestu procent niższe niż w sklepach co powoduje iż zakup może być nieopłacalny z powodu wysokiego ryzyka, że po zrobieniu stu zdjęć aparat odmówi posłuszeństwa. Natomiast bardzo interesujący jest zakup torebek damskich. „Dolcze Gaban”, „Lankoste”, „Chachanel” wszystko o czym można tylko zamarzyć. Sprzedawczynie oferują pełne katalogi producentów tak aby klientka mogła wybrać po numerze katalogowym interesujący ją produkt. Obsługa iście królewska. Po dokonaniu wyboru sprzedawczyni znika w korytarzach targowiska i idzie po towar. Chyba oficjalnie tego typu handel jest zakazany, ale tak długo jak zachowywane są pozory to władza przymyka na proceder oko. Dopiero po przyniesieniu towaru można usłyszeć cenę. Naturalnie kilkaset dolarów, ale można liczyć na upust. Koniec końców można się porozumieć na przyzwoitą kwotę, ale sprzedawczynie odgrywają ciężko obrażone gdy odmówi się zakupu. Krzyczą, szarpią i wyzywają od kretynów każdego kto odchodzi z pustymi rękami. Totalna dzicz. Oprócz torebek zainteresowaniem ze strony klientów cieszą również zegarki. Ceny? Od sześciu do kilkuset złotych. Jest kilka klas jakości, a co za tym idzie cenowych. Zegarki za trzysta-pięćset złotych wyglądają dosyć przyzwoicie i są wykonane z przyzwoitą precyzją. Jednak dokładając w Polsce parę złotych można kupić zamiast „Bajtlinka” przyzwoity zegarek z salonu, który będzie działał dłużej niż kilka tygodni. Kwestia decyzji klienta. Najtańsze zegarki mają niesprawną nawet część wskazówek na przykład sekundnik potrafi być osadzony „na sztywno”, co miejscami wygląda komicznie jak na tarczy widnieje logo „Rolexa-szmerexa”. Zdarzają się jednak prostsze modele w cenach za kilkanaście dolarów, które wyglądają przyzwoicie dzięki czemu liczni turyści wychodzą z tagu z zegarkami pozakładanymi od nadgarstka aż po łokieć. Na „Silk market” i „Pearl market” trzeba przyjechać. Prawdziwy duch walki o klienta i klimat panujący na halach czyni te miejsca wyjątkowymi (warto dodać że można je w szybkim tempie wyjątkowo znienawidzić).

Nasz pobyt w Chinach dobiega końca. Jednego z wieczorów ruszamy na plac Tienanmen i na Wangfujing Street, ulicę targową która zachowała niezmieniony charakter od dziesiątek lat. Pod portretem Mao, gdy robimy ostatnie zdjęcia zaczepiają nas dwie Chinki. Mówią przyzwoicie po angielsku zadając standardowe pytania: co, gdzie, skąd, dokąd. Rozmawiamy z nimi przez kilka minut, aż proponują pójście do baru, który jest w pobliżu. OK, czemu nie. Okazuje się że są to studentki z Tiajin i kończą właśnie wakacje w Pekinie. Idziemy wzdłuż Zakazanego Miasta, aż dochodzimy do małej restauracji. Dziewczyny wchodzą pewnie i w tym momencie zapala się nam w głowach żółte światełko, ponieważ bardzo pewnie idą do jednego ze stolików za przepierzeniem. Poszły pewnie, zbyt pewnie, ale idziemy dalej. Restauracja jest poprzedzielana cienkimi ściankami tak, aby klienci nie przeszkadzali sobie nawzajem. Studentki siadają przy jednym ze stołów i jak na zawołanie pojawia się starsza kelnerka z menu. Nie wita się z dziewczynami. Coś tutaj nie gra. Studentki zamawiają coś i czekają na nas. Przezornie patrzymy na ceny i przeżywamy lekki szok. Coca-cola po piętnaście dolarów za szklankę, miska orzechów za osiemdziesiąt. Do tego dochodzi serwis w wysokości pewnie z dziesięciu procent. Przypominamy sobie że Magda i Jacek mówili o pijalniach herbaty z astronomicznymi cenami do których wabi się niczego nie świadomych turystów. Po otrzymaniu rachunku dolicza się im potężny bonus za wynajęcie pokoiku. Następnie okazuje się że jedna z osób, która przyprowadziła klientów musi wyjść po nagłym telefonie, a druga ma przy sobie tylko parę juanów i trzeba się zrzucić na jej rachunek. Na szczęście orientujemy się zanim usiedliśmy więc kelnerka nie ma ruchu. Proponujemy studentkom, że możemy pójść do knajpy obok gdzie w cenie szklanki coli zjemy wszyscy obiad do syta. Nie są chętne i udają zdziwione. Zegnamy się więc i idziemy. Zauważamy kątem oka że machają kelnerce żeby nic nie przynosiła. Udało się nam zaoszczędzić zapewne kilkaset złotych na przekręcie. Prawdopodobnie wielu turystów nie wycofuje się nawet gdy zobaczy, że ceny są całkowicie zawyżone i ciągnie temat dalej nie spodziewając się zabójczej ceny za wynajęcie stolika. Trzeba umieć sobie radzić. Studentki przekonywały nas, że targ w centrum przy Wangfujing jest już zamknięty co zapewne jest kłamstwem. Faktycznie, handel trwa w najlepsze. Teraz jesteśmy pewni że zostalibyśmy solidnie naciągnięci. Błyskotki, zabawki, pamiątki, jedzenie … lokalne jedzenie. Wśród pamiątek z podobizną Mao, Saddama Husajna porozkładały się liczne punkty gastronomiczne z larwami, oraz skorpionami. Te ostatnie można kupić w dwóch wersjach. W wersji usmażonej, może i upieczonej na patyku. Druga opcja to zakup bardzo świeżego skorpiona. Są one nadziane na patyki i jeszcze walczą między sobą kując się ogonami. Gdy znajdzie się chętny na zakup to całość jest zanurzana na chwilę w rozgrzanym oleju, tak żeby skorpion się usmażył. Po chwili wędruje już do ręki uradowanego konsumenta. Nie skusiliśmy się na powyższą przyjemność kulinarną, a były takie świeżutkie.

Tymże przemiłym akcentem kończymy naszą wizytę w Chinach. Kraj nas zaskoczył. Całkowicie czego innego się spodziewaliśmy. Kultura, zabytki, religia? To nie tutaj – to wszystko zostało zniszczone za czasów Mao, a teraz jest niezdarnie odbudowywane. Problemy z transportem i komunikacją przerosły wszelkie nasze oczekiwania. Opuszczamy Chiny bez żalu, uznajemy je za bardzo cenne doświadczenie i możliwość zobaczenia innego świata, ale już tutaj nie wrócimy. Kraj, a właściwie system potrafią człowieka zmęczyć, ale miejsca takie jak tarasy ryżowe, lub piękne okolice Yangshuo potrafią zrekompensować trudy i niedogodności. Z wszystkich wypraw, które dotychczas odbyliśmy jest to jedyny kraj w którym zarekomendowalibyśmy wyjazd z biurem podróży. Pozwoliłoby to w sprawny sposób podróżować i zwiedzać. Dzieje się to niestety kosztem życia wśród prawdziwych ludzi, a nie oglądania „złotych klamek” w hotelach, lecz w dwa razy krótszym czasie można zobaczyć główne zabytki bez walki o każdy bilet na pociąg.

W ostatniej chwili Pekin funduje nam dodatkową rozrywkę. W drodze na lotnisko nie udaje się nam złapać taksówki - obcych nie wozimy. Idziemy z wszystkimi tobołkami kilometr na stację metra. Dojeżdżamy do punktu przesiadkowego do szybkiej kolei na lotnisko. Przepychając się wśród gęstego tłumu Chińczyków wsiadamy do wagonu. Rozlega się jakiś komunikat i część ludzi wysiada. Mamy szczęście, bo trafiamy na turystę z Chinką, który mówi że ten pociąg nie pojedzie, ale stojący na peronie obok za ruszy zgodnie z rozkładem. Szybko przebiegamy przez kładkę i wskakujemy do wagonu. Od razu za naszymi plecami zamykają się drzwi i ruszamy. Jak się okazało był to ostatni pociąg który pojechał na lotnisko. Linia została zamknięta przez co Magda z Jackiem o mały włos nie mieli przedłużonego pobytu w Pekinie na okres nieokreślony. Dokonali cudów kreatywności aby bez pieniędzy i znajomości chińskiego dotrzeć na samolot. Warto dodać że lotnisko jest olbrzymie, a do poszczególnych bramek jedzie się bezobsługową kolejką. Pod koniec pobytu Chiny pokazują swoją monumentalność w postaci lotniska jakiego nie zobaczy się nigdzie indziej.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (8)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 55 wpisów55 19 komentarzy19 627 zdjęć627 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
27.10.2012 - 27.10.2012
 
 
10.10.2012 - 10.10.2012
 
 
22.08.2012 - 14.10.2012