Geoblog.pl    rafalsitarz    Podróże    Przyjemne podróżowanie po Chinach? Niemożliwe!    Shaolin
Zwiń mapę
2012
07
maj

Shaolin

 
Chiny
Chiny, Shaolinsi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8141 km
 
Noc upływa przy akompaniamencie wjeżdżających na perony pociągów i ciągłych komunikatów z megafonów. Co chwilę inny pociąg. Pocieszeniem jest fakt, że o 7-00 mamy autobus do Shaolin. Zwijamy kilka rozpakowanych rzeczy i bez żalu opuszczamy norę w której nocowaliśmy.

Jedziemy dwie godziny, a przez całą drogę leci chiński film w którym wszyscy kopią wszystkich i skaczą na kilkadziesiąt metrów rozbijając ściany. Totalna bzdura, ale pewnie ma wprowadzić w klimat kung-fu. Klasztor w Shaolin, czyli w świątynia w młodym lesie, została wybudowana około 495 roku. Miejsce stało się znane, gdy zamieszkał w nim indyjski mnich Bodhidharma, a za jego rządów Shaolin został przekształcony w akademię treningową. Początkowo zajęcia w klasztorze nie zostały pomyślane jako trening walki, a jako droga do opanowania własnego ciała. Prawdziwy rozkwit popularności Shaolin związany jest z filmami walki Bruce'a Lee, kiedy dookoła klasztoru zaczęły narastać legendy chociaż de facto nikt nie wiedział dobrze gdzie Shaolin się znajduje. Najazd tłumów turystów trwa nadal, szkoły walki i klasztor czerpią z tego profity, przygotowują przedstawienia, ale ucierpiał na tym klimat miejsca. Krótko mówiąc panuje tutaj atmosfera jak na jarmarku.

Autobus porzuca nas na rozległym parkingu. Idziemy w kierunku, który jako jedyny wydaje się nam słuszny i dochodzimy do kompleksu z barami i sklepikami. Zostawiamy bagaże w pobliskim sklepie z pamiątkami, kupujemy bilety i wchodzimy na teren przylegający do klasztoru. Po drodze mijamy całe tłumy małych dzieci, ćwiczących Tai Chi i zarzucających sobie na komendę nogę na szyję. Przy samym parkingu trenują całe klasy dzieciaków. Jedni robią salta, inni machają mieczami, kolejni ćwiczą kopnięcia. Wszyscy adepci ubrani są w koszulki polo z nazwami poszczególnych szkół. Konkurencja jest duża. W pobliżu znajduje się ogromny, wydeptany plac, na którym ćwiczą grupki starszej młodzieży. Niesamowite wrażenie. Tłum nastolatków wykonujących w tumanach kurzu te same ruchy kijami wyglądające jakby tańczyli. Wszyscy ogoleni do skóry, chudzi i żylaści. Pojedynczy studenci robią salta lub ćwiczą kopnięcia, jeszcze inni wracają z przebieżki w górach. Poranek to jak widać czas zintensyfikowanych ćwiczeń i treningów. Na pobliskim placyku wśród budynków ćwiczą młodsi. Wrażenie robi malec (ma może z 5-6 lat) który kopie tak wysoko, że kopnięcie kończy się założeniem nogi za głowę i w tej pozycji zostaje. Za pierwszym razem wydaje się nam że się nam przewidziało, ale gdy dwóch kolejnych chłopców powtarza ćwiczenie to dochodzimy do wniosku że WF w tej szkole delikatnie przekracza poziom podstawowy.

Idąc w górę docieramy do serca tego miejsca - do klasztoru. Jednak klasztor nie robi na nas wrażenia. Budynek nie wyróżnia się niczym szczególnym z wyjątkiem tego, że ilość zorganizowanych grup chińskich jest wyższa niż gdzie indziej co niesie ze sobą rywalizację w przekrzykiwaniu. Klimat został zniszczony, a zabudowania są podobne do setek innych. Rozczarowanie. Kręcimy się zaglądając do sal w budynkach i idziemy szukać lasu stup wybudowanego, aby uczcić zasłużonych dla klasztoru mnichów. Przy wyjściu z klasztoru, na małym placyku mamy okazję zobaczyć ćwiczenia plus kolejny przypadek komercjalizacji tego miejsca. Otóż to mając wystarczająco dużo gotówki i chęci można zapisać się na zajęcia ze sztuk walki. Idąc już w kierunku klasztoru widzieliśmy w oddali pojedynczych mnichów pokazujących ćwiczenia turystom ubranym w kimona. Przy samym klasztorze mamy możliwość zobaczenia tego samego z bliska. Turysta, który chyba miał wcześniej jakąkolwiek styczność ze sportami walki, próbuje naśladować ruchy chudego mnicha. Nie jest jednak w stanie wychwycić wszystkich elementów co powoduje mocną irytację Chińczyka. Macha zniecierpliwiony rękami, ale pieniądz jest pieniądz i łatwego zarobku nie odpuści, chociaż widać że prowadzenie zajęć na tym poziomie uważa za stratę własnego czasu. Trzeba przyznać, że faktycznie sama sztuka walki nie jest celem długoletnich treningów i wyrzeczeń. Dzieci wykonują ćwiczenia, rozciągają się, starsi wykonują salta, machają replikami broni, a dopiero nastolatkowie wykonują treningi związane bezpośrednio z walką. Ci którzy dotarli do etapu walki są doskonale przygotowani pod względem fizycznym.

Przechodzimy przez las pagód budowanych na cześć zasłużonych dla klasztoru mnichów. Prawdopodobnie to miejsce było inspiracją dla producentów filmu Mortal Kobat przy wielu scenach walki. Cieniutkie, równo posadzone drzewka, a wśród nich ceglane stupy. W sumie przyjemne miejsce, ale niewiele jest tutaj do zobaczenia. Robimy kilka zdjęć i szukamy sposobu dostania się na szczyt jednej z pobliskich gór. Mamy do wyboru dwie kolejki linowe, które zostały bogato opisane, tylko że po chińsku. Kierując się napisami, czyli metodą losową wybieramy prawą z nich. Za 60 Yuan na głowę wjeżdżamy na szczyt góry. Podróż zajmuje około dwudziestu minut, a kolejka wisi co najmniej sto metrów nad ziemią. Dla osób cierpiących na lęk wysokości może to być traumatyczne przeżycie. Potężne drzewa wyglądają z góry jak małe krzaczki.

Na górze zaczynamy spacer kładeczkami zawieszonymi na wysokich skałach. Ostre skały, gęsta zieleń w dolinach, krótko piękne widoki. Po drodze kupujemy od mnicha ręcznie malowany obrazek, który podczas drogi służy jako wachlarz dzięki temu że został oprawiony w folię. Po prawie półtorej godziny marszu, z czego w większości po schodach dochodzimy do wspaniałego mostku rozpiętego między wielkimi skałami. W oddali od pewnego czasu widzimy mały klasztor, ale rozumiemy że pozostała do niego jeszcze spora odległość, więc decydujemy się podziwiać go z oddali (szczególnie że jeżeli spóźnimy się do sklepu w którym zostały nasze bagaże to nikt się tym nie zmartwi i będziemy spali na parkingu do rana). W namiocie który jest przydrożnym barem jemy chińską zupkę i zaczynamy powrót. Z góry idzie się zdecydowanie szybciej, szczególnie że motywacja w postaci możliwości odbioru bagażu na czas dodaje siły.

Gdy docieramy ponownie do klasztoru nie ma już ćwiczących dzieci, a nie damy rady zobaczyć specjalnych pokazów sztuk walki, ponieważ musimy przejechać do Luoyang. Zalujemy że nie spędziliśmy więcej czasu obserwując treningi. Przy wyjściu z kompleksu łapie nas kobieta oferująca bus do Luoyang za dwadzieścia Yuan. Jedziemy. Niestety nie może obejść się bez niespodzianek. Przez pół drogi czuć woń kokosa rozchodzącą się w autobusie... Przy wyjściu okazuje się, że mały chłopiec siedzący za nami zwymiotował całe opakowanie ciasteczek kokosowch prosto na nasz plecak leżący pod siedzeniem. No problem, mamusia nawet nie zareagowała, po prostu szybciutko wysiadła. Co za kraj. Kraj wysoko rozwiniętej kultury.

Trafiamy w okolice dworca autobusowego w Luyoang. W pobliżu znajduje się kilka hoteli. Obskurne, brudne robotnicze maszkarady, ale dają możliwość przetrwania nocy. Znajdujemy hotel o dumnej nazwie "Imperial coś" z tandetnymi rzeźbami na recepcji. Przybytek jest wciśnięty pomiędzy sklep z oponami, a bar szybkiej obsługi. Jesteśmy nietutejsi tak więc znosimy dzielnie olewanie nas i obsługiwanie Chińczyków którzy przychodzą po nas. Nie ma sensu się szarpać, nic nie wskóramy. W końcu, gdy nie ma już nikogo kto mógłby przed nas wejść to dwa mimy które siedzą za ladą najpierw nas nie widzą, a potem fukając obruszają się że śmiemy naruszać ich niebiański spokój i harmonię. Próbują nam wcisnąć pokój trzy osobowy nie rozumiejąc że jesteśmy we dwójkę (chyba widać), ale w końcu za stawkę przebijającą co najmniej cenę dla miejscowych dostajemy nocleg. Koszmarny kraj i ludzie. System w którym decydenci, lub osoby od których cokolwiek zależy pokazują na każdym kroku swoją wyższość, nauczył normalnych ludzi, że gdy ktoś chce załatwić sprawę która od nich zależy to odnoszą się do nich z nieukrywaną wyższością i ignorancją. Nie przychodzi im na myśl że mogą nie zarobić. Uważają że to co oferują jest unikalne i tylko od ich wspaniałomyślności zależy to czy udostępnią to petentowi.

Jutro chcemy jechać do grot Longmen. Wiemy że znajdują się względnie niedaleko i próbujemy dowiedzieć się jak można się tam dostać autobusem. Udaje nam się porozumieć na tyle, aby dowiedzieć się, że musimy wsiąść w autobus 81, a potem coś dalej, ale niestety nie udaje nam się zrozumieć. Wraz z kontynuowaniem rozmowy nasi rozmówcy używają słów które w 90% są po chińsku, a ciężko zgadywać ich znaczenie. Jutro będziemy się martwili. Były dzisiaj kopiące się w głowy dzieci, piękne widoki, plecak w ciasteczkach kokosowych i rozmówki migi-chiński. Cóż za wspaniały dzień.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (22)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 55 wpisów55 19 komentarzy19 627 zdjęć627 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
27.10.2012 - 27.10.2012
 
 
10.10.2012 - 10.10.2012
 
 
22.08.2012 - 14.10.2012