Geoblog.pl    rafalsitarz    Podróże    Przyjemne podróżowanie po Chinach? Niemożliwe!    Yangshuo i okolice.
Zwiń mapę
2012
19
lip

Yangshuo i okolice.

 
Chiny
Chiny, Yangshuo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9476 km
 
Miasteczko Yangshuo leżące nad brzegiem rzeki Li, miało być według przewodników spokojną, małą mieściną. W rzeczywistości wygląda to zupełnie inaczej. Otóż to Yangshuo jest miejscowością rozrywkową dla bardziej zamożnych Chińczyków, którzy na weekend chcą pochodzić na wycieczki i bawić się do białego rana w licznych barach. Główna ulica to skupisko walczących ze sobą o klientów barów i dyskotek przeplatanych sklepami z krzykliwymi pamiątkami. Mc Donald’s, KFC i prowadzą zażartą walkę z lokalnymi restauracjami. W tej atmosferze szukamy noclegu. Po wizytach w kilku guest housach zatrzymujemy się w jednym z nich u wylotu głównej ulicy turystycznej miasteczka. Na miejscu czekają już na nas Magda i Jacek z którymi rozstaliśmy się w Pekinie po wizycie na Wielkim Murze.

Planujemy pozostać w okolicy przez kilka dni, wypożyczyć skutery i jeździć po wsiach i miasteczkach. Ten teren nie obfituje w zabytki i muzea, tak więc codziennie zabieramy skutery i ruszamy na podbój okolicy. Jest to czas na poznanie zwyczajów miejscowych i zobaczenie miejsc które nie zostały w stu procentach ocenzurowane przez władzę. Podczas kilkudniowego pobytu mamy okazję poczynić wiele interesujących obserwacji.

Odwiedzamy liczne wioski które są w stanie zupełnego upadku. W większości z nich można znaleźć zniszczone pozostałości po hutach nad którymi górują ceglane kominy. Budowle są pozostałością po wielkim skoku który zaplanował i wdrożył przez laty Mao. Władza chcąc udowodnić wyższość nad zepsutym Zachodem wdrożyła śmiały plan zawstydzenia całego świata produkcją stali. W tym celu w całym kraju wyrastały jak grzyby po deszczu huty. Problem polegał na braku surowca, a plan wodza musiał zostać wykonany. Dlatego wieśniacy próbowali chałupniczymi sposobami obrabiać surówkę przetapiając narzędzia, garnki i klamki, aby tylko nie zostać oskarżonym o dywersję. Co z tego że nie mieli surowca? Miał być wynik. Dzięki temu „Wielki Skok” okazał się faktycznie wielkim skokiem, ale nie ewolucyjnym tylko na główkę do pustego basenu. W połączeniu z klęskami nieurodzaju wspomaganymi brakiem czasu chłopów na pracę na polach w celu zajęcia się uprawami to z głodu zaczęły wymierać całe miasteczka. Ale liczył się plan i jego wykonanie. Obecnie stare wioski są zabudowywane nowymi budynkami, ale gdzie nie gdzie zobaczyć można pozostałości po bezmyślnym eksperymencie. Podczas jednej z tego typu wypraw mamy szczęście, ponieważ leżący na środku rozgrzanej ulicy wąż wpada na pomysł zaatakowania zwierzęcia jakim jest skuter. Gdy przejeżdżamy obok węża ten skacze i uderza w tylne koło skutera. Zapewne nie był to zaskroniec skoro zaatakował w ten sposób.

Pewnego dnia postanawiamy popłynąć rzeką Li w okolice, które zostały uwiecznione na jednym z chińskich banknotów. W ciężkich bólach wynajmujemy skutery. Wynajmem pojazdów zajmuje się kilka punktów, ale widać że rynek został zmonopolizowany, ponieważ pracownicy wymieniają się między punktami co świadczy o tym że ktoś czuwa odgórnie nad interesem. We wszystkich „rent-bike” znajomość angielskiego ogranicza się do kilku słów, których znaczenia pracownicy do końca nie rozumieją. Na początku wciskają nam skutery elektryczne, które mogą przejechać maksymalnie 50 km, a potem trzeba je wziąć na plecy i nieść, albo zostawić. Zajmuje nam piętnaście minut wytłumaczenie, że potrzebujemy wersję benzynową. Oni wolą wypożyczyć elektryczne i tyle. Potem zaczynają się przedstawienia ponieważ skutery nie są serwisowane od nowości i ciężko znaleźć względnie kompletny egzemplarz. W cieniu przy wypożyczalni siedzi z sześciu-siedmiu Chińczyków i z trzy panie. Gdy pojawiają się problemy techniczne to właśnie panie zaczynają walkę ze sprzętem, a panowie znudzeni ignorują otoczenie. W końcu otrzymujemy jeden sprawny skuter, ale w drugim odpada kufer. My pokazujemy, że kufer ledwo się trzyma na odpadającej śrubce, a wypożyczająca popycha pojemnik podobnie jak my i dochodzi do innego wniosku- że odpadanie jest w porządku. W kulminacyjnym momencie nad odkręceniem kufra pracują fizycznie trzy osoby, a kolejnych pięć czy sześć wspiera je dobrym słowem paląc wymiętoszone papierosy. Ogólnie uczynność i nastawienie do turystów jest podobne do kontaktu jaki można złapać z karpiem. Patrzą się bezmyślnie i nawet nie próbują się porozumieć. Totalne zero. Najważniejsze że udaje się zdobyć środek transportu. Podziwiając piękne widoki dojeżdżamy we czwórkę do miejsca skąd można wykupić spływ. Zatoka, kilka sklepów, targ z owocami – zatrzymujemy się na chwilę aby zostać obskoczonym przez tubylców. Znają pojęcie „turysta” i posiada ono dla nich podobne znaczenie jak „bankomat”. Przyczepia się grupa starszych pań które się przekrzykują „halooooo bambuuuu”, „halooooo bambuuuu”, „misterrrrr bambuuuu”. Zaczynamy rozmowę jedną z nich, aby móc ustalić mniej więcej pułap cenowy. Nawet nie jest drogo, ale skoro po krótkich negocjacjach padła taka kwota to zapewne na wybrzeżu będzie jeszcze taniej. Dziękujemy pani za pomoc i chcemy jechać dalej. Kobieta w krzyk jeszcze głośniej że „haloooo bamboooo” i zaczyna się pakować na jeden z naszych skuterów. To my ją spychamy pokazując, że już na każdym jadą po dwie osoby. To ona chce jako trzecia krzycząc jedyne znane sobie hasło. Siadamy na skutery a ona próbuje trzymając się niemalże rury wydechowej docisnąć na nasze plecy. Zaczyna pokazywać, że ona pojedzie a niech jedna osoba idzie za nami. W całokształcie wygląda to na niezłą komedię. Halo bambu. W końcu ruszamy. Ku naszemu zdziwieniu kobiecina zaczyna biec w prawie czterdziesto stopniowym upale za nami. Siła grawitacji nie ułatwia jej zadania przy jej pokaźnych gabarytach, ale pośredniczka kontynuuje walkę. Mówimy grzecznie, że dziękujemy i nie skorzystamy. Odjeżdżamy. Pani znika w oddali. Przejeżdżamy przez most, dojeżdżamy po kilku minutach do zatoczki. Pakujemy zabawki i idziemy do właścicieli tratw, aby uzgodnić wysokość opłaty. Cena faktycznie spadła w stosunku do propozycji natrętnej pani. Aż tutaj nagle z głośnym sapaniem stacza się w kierunku zatoczki pośredniczka. Pot leje się strugami, ale dobiegła. Szacunek. Dziękujemy jej jeszcze raz. Babka zaczyna biegać wrzeszcząc po całym nabrzeżu. Wydziera się na właściciela tratwy z którym mamy płynąć. Facet wycofuje się z wycieczki. Gdzie nie podejdziemy to biznes-bambu-woman biegnie za nami i krzyczy za naszymi plecami i szarpie przewoźników których może dosięgnąć. Trzeba się jej pozbyć. Postanawiamy wyprowadzić ją na górę. Idziemy do skuterów licząc że pójdzie za nami. Idzie. Wchodzi sapiąc na górę próbując nam po raz kolejny sprzedać wycieczkę. Gdy jesteśmy na górze trzy osoby schodzą na dół, a trzecia blokuje schody po prostu na nich stojąc, jak pani zaczyna szarpać to wystarczy pokazać zaciśniętą pięść odpowiadając na jej krzyki groźbami w stylu „chodnik, poziomka, śliwka, żyrandol, osiem, dwa” – byle głośniej. Przekrzykiwania trwają w najlepsze, a reszta uzgadnia cenę. W ten sposób udaje się nam dobić targu. Gdy odbijamy od brzegu właściciel tratwy uśmiechając się pokazuje kciuk w górze. Szacunek – tym razem dla nas. Widoki są jak się spodziewaliśmy przepiękne, pogoda dopisuje, jednym słowem idealna wycieczka. Kiedy wracamy do skuterów jedno z lusterek jest zbite – dosięgła nas zemsta halo-bambu. Gdy przymierzamy się do odjazdu musimy podjechać skuterami pod wysoki krawężnik. Jacek zbyt mocno podkręca gaz i nie zdąża przycisnąć hamulca stojąc obok skutera. Pojazd porywa go jak za sobą tak, że przez sekundę leci jak superman i trafia w stojącą na skraju skarpy ciężarówkę. Skuter się trochę poobijał, ale mieliśmy dużo szczęścia że ciężarówka właśnie tam stała. Za nią rozciąga się kilkunasto metrowe urwisko. Mało brakowało. Bez dalszych przygód wracamy do Yangshuo.

W Yangshuo można pożywić się w chyba najładniej położonym McDonaldzie na świecie. Jeziorko, piękne góry wyrastają nad restauracją. Poza miasteczkiem z jedzeniem jest trochę gorzej. Mając już dosyć zapychania brzuchów krakersami i coca-colą znajdujemy podczas jeden z wypraw stołówkę pracowniczą dla budujących osiedle. Wchodzimy niepewnie, a pani kucharka zaprasza nas szerokim gestem. W wielkim garze gotuje się wszystko co było pod ręką – makaron, odrobina mięsa (jest ono tutaj oznaką luksusu) i warzywa. Pani wydłubuje z garnka ręką kawałki mięsa i podaje nam do spróbowania. Nie wiemy dlaczego zostajemy i zmawiamy cztery porcje na metalowych półmiskach jak z filmu „Miś”. Danie jest zimne, a są to głównie kluski polane wodą w której gotowało się mięso. W sumie to da się zjeść dodając że porcja kosztuje 50 groszy. W ten sposób bratamy się ludem jedząc z tych samych, brudnych misek.

Mieszkańcy szybko zrozumieli że najprostszym źródłem pieniędzy są turyści. Zorientowali się, że język angielski jest rzadkością w ich przepięknym kraju. Dlatego część właścicieli guest house’ów oraz hotelików mówi śmiesznie, ale płynnie po angielsku wiedząc że dobrze na tym zarobią. Turysta który przebywa w Kraju Srodka od kilkunastu dni i porozumiewa się w bólach na migi, a usłyszy kilka słów w zrozumiałym języku to zaczyna bezgranicznie wierzyć osobie z którą może się porozumieć. Kilku hotelarzy z którymi mieliśmy okazję spotkać podczas poszukiwania noclegu było aż obrzydliwie przyjaznych, od razu chcących się zaprzyjaźnić z turysto-bankomatem. Witali już od progu: „łejkam, łejkam, hellouu frient, maaaeei nejm isz Dżon”. Wszyscy są Dżony, Bille i Dżaki tudzież inne „cool” brzmiące dla nich imiona. W Yangshuo pierwszy raz mamy okazję spotkać się z sytuacją, gdy w nocy po kilku spędzonych noclegach w guest house, właściciel informuje nas że cena będzie wyższa niż umówiona. Dżony przychodzi i stwierdza: „tudej ju pej not łan hundret, only two, okejj maj frienttt?”. Nie do końca OK. Pakujemy się w piętnaście minut i za chwilę mamy już pokój po kilkanaście metrów dalej. Johnny chciał zarobić, a nie zarobił. Biznes w stylu chińskim.

Jedną z atrakcji regionu są połowy ryb z wykorzystaniem kormoranów. Teoretycznie proceder jest ten zakazany, ale biznes jest biznesem i dla turystów zrobi się wszystko (może dla pieniędzy wspomnianych turystów). Wieczorem z kilku punktów w pobliżu Yangshuo wyruszają łodzie w kierunku miejsca na rzece Li gdzie odbywają się połowy. Po pewnym czasie obok naszej łodzi zaczynają płynąć z nurtem rzeki dwie bambusowe tratwy. Na każdej z nich stoi jeden rybak trzymający na sznurkach kilka kormoranów. Każdy z ptaków ma przywiązany sznur do nogi oraz pętlę na szyi. Gdy kormoran nurkuje i łapie rybę to nie jest w stanie jej połknąć. Wtedy rybak wyciąga ptaka ciągnąc za sznurek przywiązany do nogi, a następnie wyciąga rybę z gardła kormorana. Dlatego właśnie tego typu połowy są zakazane. Obecnie są one tylko organizowane na potrzeby turystów. Zakazy zakazami, ale ten sposób połowów upadł przede wszystkim z powodu niskiej wydajności.

Na tego typu i podobnych atrakcjach mijają spokojnie dni w Yangshuo. Doskonała pogoda, piękne widoki i niezła baza noclegowa sprawiają że jest to miejsce które trzeba odwiedzić będąc w Chinach. Szkoda że jest tak daleko od Pekinu. Postanawiamy się rozstać z Magdą i Jackiem – oni jadą do Hong Kongu, a my na tarasy ryżowe w Longsheng. Za kilka dni mamy się ponownie spotkać w Pekinie i podzielić wrażeniami. Do Longsheng możemy się dostać jedynie autobusem. W Yangshuo znajduje się dosyć duży dworzec autobusowy tam więc kierujemy nasze kroki. Nie chcemy kupować wycieczki, potrzebujemy jedynie transport. Stajemy grzecznie w kolejce do kasy na dworcu. Jesteśmy przygotowani - mamy ściągę z napisami po chińsku. Jutro-autobus-nazwa miasta. Próbujemy na początku po angielsku. Podajemy kierunek i dodajemy że na jutro, pokazując na palcach, że są nas dwie sztuki. Za zakratowanym oknem siedzi nieprzyjemnie wyglądająca, znudzona Chinka w średnim wieku. Odpowiedź jest prosta: „no bus”. Jak to nie ma? Duże miasto musi być. „No bus”. Podajemy numer autobusu na jaki potrzebujemy bilet – wiemy że istnieje. „No bus”. Konsternacja. To pokazujemy gdzie chcemy dojechać, bo może przystanek jest w innej miejscowości. „No bus, I don’t know” – odpowiada płynnie wyraźnie zadowolona pani. Ale czego nie wiesz? „I don’t know”. Macha Chińczykowi za nami żeby podchodził. Pani z wyraźną przyjemnością wykazała wyższość nad przybłędami z poza Kraju Srodka. Nie odpuszczamy próbujemy od nowa. Odpowiedź: „I don’t know”, a spocony pan za nami wchodzi nam na głowy. Po chwili odlatuje już na kilka kroków po mocniejszej sugestii z naszej strony. Zadowolona pani przechodzi do bocznego okienka, żeby z przyjemnością obsługiwać dalej. Jesteśmy przed resztą przy nowym okienku i prosimy grzecznie o bilety. „No bus. I don’t know”. Robi się zamieszanie, wrzaski, krzyki bo kolejka się irytuje, ale cóż zrobić. W końcu musimy się poddać. Na dworcu autobusowym nie udaje się nam kupić biletu na autobus. W takich chwilach dochodzimy do wniosku, że kochamy wszystkie instytucje takie jak PKP, ZTM, ZUS i inne, bo w porównaniu z tym co się dzieje w Chinach to w Polsce jest cudownie. Nie mając wyboru kupujemy wycieczkę na tarasy ryżowe z której zamierzamy wykorzystać jedynie transport.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (26)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
mirka66
mirka66 - 2012-08-24 16:32
Piekne widoki.:)
 
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 55 wpisów55 19 komentarzy19 627 zdjęć627 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
27.10.2012 - 27.10.2012
 
 
10.10.2012 - 10.10.2012
 
 
22.08.2012 - 14.10.2012