Geoblog.pl    rafalsitarz    Podróże    Sri Lanka - z północy na południe.    Poya, czyli pełnia księżyca w Anuradhapura. Świątynie w Mihintale.
Zwiń mapę
2012
23
sie

Poya, czyli pełnia księżyca w Anuradhapura. Świątynie w Mihintale.

 
Sri Lanka
Sri Lanka, Anuradhapura
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7432 km
 
Rozpoczynamy właściwy objazd wyspy. Wczoraj korzystając z wypożyczonego skutera sprawdziliśmy możliwości przejazdu do Anuradhapury. Podróż pociągiem nie jest możliwa, pozostaje nam tylko autobus. Pomimo, że Anuradhapura jest jednym z głównych miast na wyspie to nie ma do niego bezpośredniego dojazdu z Negombo. Czeka nas przesiadka w Kurunegali oddalonej od nas o 75 km. Szacowany czas przejazdu dystansu 180 km to zaledwie 5 godzin. Ekspresowo o ile nic się nie zepsuje.

O piątej rano wsiadamy na skuter i jedziemy w poszukiwaniu drugiego fish-market za miastem. Chcemy także zobaczyć powracające z połowów ‘oruwas’, czyli wąskie łódki-katamarany służące od pokoleń rybakom. Nic z tego – targ rybny jest jeszcze zamknięty, a po łódkach ani śladu. Nieliczne stoją na plaży, ale chyba dlatego że nie wypłynęły w morze. Spróbujemy ponownie pod koniec pobytu. Wczorajsza wycieczka po batiki dała się nam mocno we znaki. Skóra na rękach nabrała nieprzyjemnego koloru łososia, ale na szczęście nie schodzi, jednak przestała przepuszczać pot. W upale, pot zbiera się pod skórą tworząc pęcherzyki podobne do tych na folii bąbelkowej. Przy uderzeniu w rękę pęcherzyki wielkości kilku milimetrów pękają chlapiąc na wszystkie strony. Nie wygląda to dobrze.

Przy oddawaniu skutera mamy wątpliwości czy właściciel wypożyczalni cokolwiek kontaktuje gdyż trunki procentowe mocno wstrząsnęły jego błędnikiem, ale daje radę i zwraca nam kaucję. Wracamy po bagaże i zapakowanym szczelnie tuk-tukiem jedziemy na dworzec autobusowy. Kupujemy bilety u kierowcy i czekamy na odjazd, który ku naszemu zdziwieniu jest dosyć punktualny. Autobus noszący liczne obrażenia i będący co najmniej pełnoletnim, posiada swój niepowtarzalny charakter. Defekty karoserii zostały czule naprawione młoteczkami, wyklepane i zalepione. W każdym miejscu pojazdu widać mnóstwo pracy i uczucia którym darzą go właściciele (i zarówno okrucieństwa skoro doprowadzili go do takiego stanu). Na przodzie autobusu powstał ołtarz-dyskoteka. Gustowna dekoracja mieni się w kilkunastu kolorach. Wyjątkowe bezguście, ale może się po prostu nie znamy. Z miejscem siedzącym nie jest lekko. Niby w jednym rzędzie powinno się zmieścić 5 osób (za kierowcą trzy, a po drugiej stronie dwie), ale na trzyosobowym siedzisku ledwo się mieścimy we dwójkę. Widocznie w tutejszych warunkach jesteśmy niewymiarowi. Konsekwentnie jest na nasze miejsce dosadzana trzecia osoba, ale musi być to dla niej trudne przeżycie ponieważ najzwyczajniej w świecie się nie mieści. Mnisi stanowią osobną kategorię pasażerów. Gdy wsiada grupa zakonników to siedzący pasażerowie są przeganiani (a dzieje się to bez słowa protestu). Nas nie ruszają, ale zapewne z powodu kłopotów z komunikacją. Już po 3 godzinach jazdy jesteśmy w Kurunegali oddalonej o 75 km od Negombo. Dobrze że widoki podczas jazdy rekompensowały niewygody. Fakt że zasnąć nie jest łatwo przy stylu jazdy wyspiarzy, który można określić jako samobójczy. Jazda pod prąd, lewe koła jadą szutrowym poboczem, spychanie mniejszych pojazdów jadących z naprzeciwka to standard. Szybka przesiadka na zatłoczonym placu i siedzimy w autobusie jadącym do Anuradhapury. Po kolejnych 2 godzinach wysiadamy zmaltretowani na głównym dworcu w Anuradhapura i zostajemy oblepieni przez tłum taksówkarzy i rykszarzy.

Musimy uwierzyć we względną uczciwość rykszarzy przy znalezieniu noclegu na najbliższe dni (pomimo tego że wiemy iż tego typu zjawisko jak uczciwość w tym przypadku nie wystąpi). Prosimy o zawiezienie do taniego hotelu. Rykszarz posiada dziwne pojęcie wartości pieniądza skoro uważa, że nocleg w pokoju bez okien za 100 USD można uznać za dobry i tani. Robimy tourne po kilku pensjonatach, ale ceny kształtujące się na poziomie 50 USD za pokój bez ciepłej wody nie zachęcają do zostania. Wszystkie odwiedzane miejsca są czyste i zadbane, ale ceny nie są adekwatne do standardu, a na pewno do kwot jakie zarabiają miejscowi. Na czwartym przystanku gdy właściciel z przekrwionymi oczami proponuje 40 USD za pokój bez okna odwracamy się na pięcie i ruszamy dziarsko do rykszy. Typowe „last price my friend” i podajemy, że możemy zapłacić, ale 30 USD i to za dwie noce (i tak rozrzutnie). Johnny, gdyż tak się przedstawia szef biznesu, swoją drogą swojsko brzmiące hinduskie imię, początkowo się wzdryguje, ale widzi że na więcej nie ma szans więc biegnie po nasze plecaki. Czysto w pokoju nie jest, ale mamy gdzie spać. Zaletą miejsca jest położenie nad pięknym jeziorem, na którego brzegu wiszą hamaki. Po odganianiu się od Dżona i jego żony oraz zapewnianiu, że wierzymy iż lepszego rice and curry nie ma w całej galaktyce jak u niego i że nie jesteśmy głodni, możemy rozejrzeć się po okolicy.

Na jutro przypada święto Poya. Podczas Poya wierni odwiedzają szczególnie ważne świątynie. Tak się składa, że głównym miejscem do którego podążają pielgrzymi na Sri Lance jest Anuradhapura, a do miasta ma przyjechać ponad milion osób. Doskonale. Szybko okazuje się że z naszego hotelu do świątyń jest zbyt daleko, a miasto samo w sobie nie oferuje innych atrakcji, tak więc po konsumpcji rice and curry na dworcu autobusowym (w Europie sanepid nie wchodziłby nawet do środka, tylko nakazał wysadzić lokal w powietrze) kończymy rekonesans. Pozostaje kwestia zdobycia biletów i transportu, aby sprawnie i wygodnie odwiedzić wszystkie punkty miasta. Jak się okazuje jest to bardzo ciekawy temat.

Otóż to cena biletu za zwiedzanie zestawu świątyń to dla turysty około 40 USD za głowę. Do tego trzeba doliczyć rykszę, aby nie błądzić w upale tylko sprawnie dojeżdżać do poszczególnych zabytków. Jednak przewoźnicy proponują dwa bilety wstępu plus transport za 50 USD (już za dwie osoby). Wietrzymy podstęp, ale spotkani turyści potwierdzają cenę, a rykszarz zapewnia że pieniądze weźmie dopiero pod koniec dnia po wykonaniu kursu. Dajemy się skusić pomimo wątpliwości i ewidentnego przekrętu.

Nad ranem przyjeżdża pod nasz guest house zaspany rykszarz. Jedziemy do pierwszego kompleksu świątynnego. Pomimo wczesnej pory temperatura zbliża się do 30 stopni Celsjusza, a nie wróży to dobrze dla naszych poparzonych rąk. Skręcamy z głównej drogi i podskakując na korzeniach dojeżdżamy do pierwszych świątyń. Niewiele z nich zostało. Tutaj kilka kamieni, zaraz obok kilka schodków. Ku naszemu przerażeniu zauważamy, że opisywane w przewodnikach ‘moonstone’ – kamienie w kształcie półkola układane na dole schodów będące ewenementem na skalę światową to leżące przy ruinach kawałki kamienia wielkości maksymalnie pół metra. Starannie wykonane i ciekawe, ale jeżeli to one miały być jednym z głównych zabytków Anuradhapury to lepiej nie jechać już dalej. Odwiedzamy kilka podobnych placów z dawnymi świątyniami po których czasach świetności nie ma już śladu. W przewodnikach zamieszczono długie opisy, ale dotyczą one stanu w przeszłości, a nie aktualnego. Powoli zaczynają się pojawiać nieliczni ubrani na biało pielgrzymi. Przy jednym z zbiorników wodnych spotykamy pielgrzymkę składającą się z trójki starszych kobiet i jednej dziewczyny. Panie kręcą każdy moment kiedy dziewczyna podchodzi, odchodzi, obchodzi czy też patrzy się na basen. Powstaje pamiątka rodzinna, którą będzie można torturować gości.

Zaczynamy odwiedzać coraz bardziej nam współczesne świątynie, a przynajmniej lepiej zachowane i nadal funkcjonujące. Należą raczej do małych, a są to dagoby (kopce w kształcie ‘miski ryżu’, odpowiedniki czedi, czy stup) otoczone chylącymi się ku upadkowi kolumnami. Dagoby są najprostszymi budowlami sakralnymi w buddyzmie, a pełnią rolę relikwiarza i tylko nieliczne z nich są w środku puste. Prawdopodobnie z okazji święta zostały owinięte pomarańczowymi wstęgami materiału. Pierwsi pielgrzymi i mnisi ubrani w pomarańczowe szaty obchodzą boso świątynie kręcąc młynkami modlitewnymi i mrucząc słowa modlitw. Przy wejściach na schody prowadzących do świątyń wierni zapalają niezliczone ilości świec, a następnie okrążają zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara dagoby zatrzymując się co kilka metrów. Odwiedzamy dwie świątynie i dojeżdżamy na większy parking gdzie otrzymujemy instrukcje aby wejść bokiem. Nigdzie dotychczas nie poproszono nas o bilety, możliwe że po prostu nie istnieje w tym miejscu taki wynalazek.

Dotarliśmy do głównego kompleksu świątynnego w mieście. W tym miejscu znajduje się olbrzymia dagoba otoczona rzeźbionymi słoniami naturalnej wielkości oraz jedno ze świętych miejsc buddyzmu – Sri Maha Bodhi, czyli święte drzewo Bo, które jest głównym punktem pielgrzymek. Legenda mówi, że drzewo Bo zostało wyhodowane z tego samego szczepu figowca pod którym Budda doznał oświecenia. Prawda to czy też nie, ale faktem jest iż jest pielęgnowane przez wiernych od ponad 2300 lat. Właśnie w kierunku Bo płynie ubrana na biało rzeka wiernych. Przy wejściu na długą, kamienną drogę prowadzącą w nieznanym nam kierunku (ale obranym przez tysiące pielgrzymów) otrzymujemy nakaz zostawienia obuwia. Początkowo brak sandałów nie przedstawia problemu, ale po godzinie chodzenia po rozgrzanych kamieniach stopy zaczynają puchnąć i zgłaszać coraz większe niezadowolenie stanem rzeczy. Wszyscy pielgrzymi są ubrani na biało, a my nieświadomi zwyczajów na czarno i na zielono. Pięknie kontrastujemy się z tłumem. Mijamy grupy ubranych na pomarańczowo mnichów, małpy proszące o jedzenie, oraz całe rodziny wędrujące jak co miesiąc pod święte drzewo. Gdy dochodzimy do bramy prowadzącej pod drzewo Bo, strażnicy wiążą mi z chusty sukienkę, abym nie wszedł na teren świątyni w krótkich spodenkach. Drzewo zostało obudowane kamiennym murem, tak że z zewnątrz widać tylko jego konary. Szczerze mówiąc nie robi na nas jakiegokolwiek wrażenia. Na placu po środku którego stoi ogrodzone Bo, siedzą tłumy pielgrzymów. Jedni się modlą, inni obchodzą drzewo, inni śpią oparci o mur. W kilku miejscach siedzą mnisi nauczający wiernych. Przed jednym z nich stoi koszyczek z napisem „don’t give money”. Podchodzimy pod mur otaczający drzewo. W kilku miejscach zostały postawione małe ołtarze na które pielgrzymi rzucają płatki kwiatów i idą do kolejnego. Okoliczne drzewa zostały ozdobione licznymi wstążkami i kartkami na których zapisano życzenia i postanowienia. Odpoczywamy pod drzewem obserwując pielgrzymów i odnosimy wrażenie, że gdyby nie święto Poya to Anuradhapura nie zapadłaby nam na zbyt długo w pamięci. Przed wejściem na teren otaczający święte drzewo, pielgrzymi palą niezliczone ilości świec i kadzideł, przez co teren spowity jest w lekkiej mgle. Postanawiamy wrócić późnym wieczorem – w sumie jak ma być pełnia księżyca to w nocy będą największe tłumy. Idziemy po rozpalonych kamieniach w kierunku parkingu. Po drodze podchodzimy przeskakując z nogi na nogę do największej dagoby, u której stup zostały wmurowane płaskie, olbrzymie słonie. Tłumy otaczają świątynie, mnisi nauczają schowani pod parasolami, rozlegają się ciche modlitwy. Wracamy na parking, aby zobaczyć czy pozostało nam jeszcze cokolwiek w programie zwiedzania.

Rykszarz informuje nas że to już wszystko, ale można pojechać jeszcze do „rock temple” – świątynia zbudowana pod skałami w której znajduje się posąg leżącego Buddy. Wejście płatne będzie dodatkowo, ale decydujemy się jechać. Często zdarza się, że zabytki słabo opisane w przewodnikach i łatwe do przeoczenia okazują się bardziej interesujące niż główne atrakcje okolicy. Jedziemy kilka kilometrów za miasto i po piętnastu minutach jest po zwiedzaniu. Ładny widok, jedna świątynia, leżący Budda, koniec. Pytamy się strażników jak to jest z biletami. Faktycznie potwierdzają, że należy opłacić wejściówki do świątyń, ale w punkcie za miastem. Rykszarze mają opłaconych strażników w świątyniach i robią interes na niezauważaniu turystów. Przyjezdny płaci połowę plus kilka dolarów za wożenie. Zarabiają strażnicy i rykszarze, a turysta często nie wie nawet jak działa cały układ, ale płaci mniej. Wszyscy są zadowoleni, a przecież o to chodzi. Jak by powiedział Hindus: „Heloooo, nice country”.

Anuradhapura nas rozczarowała. Zwiedzanie, pomimo święta zajęło nam tylko kilka godzin, więc dzień jeszcze młody. Kilkadziesiąt kilometrów za miastem znajdują się świątynie w Mihintale. Według miejscowych wierzeń przy skale w Mihintale buddyjski mnich Mahinda spotkał ówczesnego króla Sri Lanki i zadał mu pytanie-zagadkę na którą król udzielił prawidłowej odpowiedzi. Spotkanie dało początek panowania religii Buddyjskiej na wyspie, tak więc jest to miejsce o historycznym znaczeniu dla wyspiarzy. Pozostaje kwestia negocjacji ceny z rykszarzem. Znamy szacunkową cenę podaną w Lonely Planet (chyba tylko do tego nadaje się ten przewodnik), a propozycja przewoźnika jest kilkukrotnie wyższa. Pertraktacje trwają 20 minut i dochodzimy do kompromisu – kwota jest wyższa niż podana w Lonely Planet, ale niewiele. Rykszarz także nie będzie stratny. Jedziemy.

Dystans dzielący oba miasta jest chyba maksymalnym jaki można przebyć rykszą. Pęd powietrza jest bezcenny po godzinach spędzonych na palącym słońcu. Pomimo chowania rąk pod długimi rękawami i smarowania balsamami i aloesem kolor nadal jest fatalny i nie jesteśmy pewni czy nie wynikną z tego problemy. Zatrzymujemy się na parkingu przed, pakujemy rzeczy i pora na dalsze zwiedzanie. Na długich, chociaż łagodnych schodach prowadzących do świątyń skaczą małpy. Nad głowami przechodniów kwitną na gałęziach białe kwiaty, co daje piękny kontrast z czystym niebem i zielenią pokrywającą okolicę. Wchodzenie po schodach przy czterdziestostopniowym upale i w sytuacji gdy na spalonych rękach pojawiają się nowe pękające bąbelki nie jest przyjemnością. Jednak po drodze mijamy liczne wycieczki szkolne, których uczestnicy poubierani są w jednakowe mundurki, a jedyną różnicą są emblematy na krawatach, tak więc wiemy, że bardzo trudno być nie może. Po drodze porozkładały się stragany z zabawkami. Nigdy w życiu nie widzieliśmy równie brzydkich zabawek – plastik, tandeta, kolorystyczna zbrodnia, ale znajdują się na nie nabywcy. Gdy dochodzimy do końca schodów przekazujemy kolejne rupie na wejściówkę, zostają nam zabrane buty. Tym razem skaczemy po rozpalonym piasku, co zawsze można uznać za pewne urozmaicenie po chodzeniu po kamiennej drodze. Świątynia w Mihintale jest położona w malowniczym miejscu. Biel dagoby, błękitne niebo, pomarańczowe wstęgi przy świątyni, palmy rzucają cień na plac – całość wygląda jak z gry komputerowej. Na ołtarzu pod dagobą siedzi małpa i spokojnie przeżuwa płatki kwiatów zostawione w ofierze przez pielgrzymów. Nad dagobą góruje skała na którą w dosyć prosty, lecz niewygodny sposób można się wdrapać (brak butów w tym nie pomaga). Z góry roztacza się piękny widok na całą okolicę i na dagobę przykrytą palmami. Na mniejszym pagórku przycupnął biały posąg Buddy. Na górze prosimy o zdjęcie miejscowego studenta, który aż rwie się do robienia zdjęć, ponieważ jak zapewnia studiuje fotografię. Zdjęcie wychodzi średnio ponieważ jedno z nas traci stopę, a w tle nic nie ma, ale przynajmniej chłopak mógł się pochwalić i wykazać. Wchodzimy jeszcze na jedno wzgórze i wracamy do rykszy. Mihintale zdecydowanie było warte wizyty. Zmęczeni wysiadamy na dworcu w Anuradaphurze. Z nieznanego nam powodu idziemy do innej knajpy niż wczoraj. Zamawiamy bezpiecznie rice and curry. To co dostajemy jest tak śmierdzące, cuchnące i obrzydliwe że trudno to opisać. Próbujemy jeść, ale smród leczy nas błyskawicznie z wszystkich oznak głodu.

Wieczorem postanawiamy pojechać pod drzewo Bo. Okazuje się że główny napływ pielgrzymów był w środku dnia a nie przy pełni księżyca. Pod Bo maszeruje głównie wojsko, które skończyło wraz z zachodem słońca służbę. Wracamy do guest house’a, aby poleżeć w hamakach. John przejawia zdecydowaną nadaktywność, tak jak wczorajszej nocy. Chodzi, gada bez sensu, na siłę próbuje wcisnąć kolację. Mocno musiał popić i napalić zioła z przyjezdnym Holendrem, bo biega bez sensu ledwo patrząc czerwonymi oczyma. Pierwotnie planowaliśmy przejazd w kierunku Sigiryii, gdzie znajduje się słynna Lwia Skała, ale zachęceni rekomendacjami postanawiamy spędzić kilka dni na wschodnim wybrzeżu w Trincomale. John zapewnia nas, że ma tam serdecznego przyjaciela, który w dobrej cenie nas przenocuje, a on sam zaraz załatwi nam transport na dworzec. Bierze za telefon i dzwoni. Jak widać przyjaciel nie bardzo go kojarzy, bo biedaczek dość długo się tłumaczy, pada często nazwa naszego guest house’a. Następnie dzwoni do jeszcze kilku przyjaciół którym musi dokładnie mówi skąd jest i jaki ma hotel i pada często stwierdzenie ‘rupieeee’. Chyba przyjaciele rzadko go pamiętają. Grunt, że umawiamy na 8-00 rano transport i idziemy spać. To jednak nie koniec niespodzianek na jeden dzień. Przy próbie zakręcenia kranu pod prysznicem… kran zostaje w ręku, a woda pod ciśnieniem błyskawicznie zalewa z rury łazienkę. Johny już nic nie kontaktuje, więc do walki wkracza jego żona. Nie ma pomysłu, ani rozwiązania, aż w końcu wciskamy na słowo honoru kran na swoje miejsce. Rozwiązanie na skalę możliwości polskich fachowców. Kładziemy plecaki w najwyższe możliwe miejsce czyli na taborety i idziemy spać. Może nie obudzimy się w basenie.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (29)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
mirka66
mirka66 - 2012-08-24 10:23
Piekne miejsca.Pozazdroscic.
 
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 55 wpisów55 19 komentarzy19 627 zdjęć627 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
27.10.2012 - 27.10.2012
 
 
10.10.2012 - 10.10.2012
 
 
22.08.2012 - 14.10.2012