Geoblog.pl    rafalsitarz    Podróże    Sri Lanka - z północy na południe.    Lwia Skała w Sigiriya
Zwiń mapę
2012
27
sie

Lwia Skała w Sigiriya

 
Sri Lanka
Sri Lanka, Sigiriya
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7614 km
 
Dojeżdżamy do Sigiryia późnym wieczorem, już po zapadnięciu ciemności. Zatrzymujemy się w pierwszym napotkanym hostelu. Właściciel twierdzi, że znajdujemy się kilkaset metrów od Lwiej Skały, której z powodu ciemności nie widać. Wierzymy. Lwia Skała to obowiązkowy punkt każdej wycieczki po Sri Lance. Na szczycie magmowej skały stoją pozostałości pałacu króla Kassapy (473–491), który wszedł na tron po zabiciu swojego brata. Wysoka skała wznosi się ponad tropikalny las będący jednym z symboli wyspy. Z tego co wynika z przewodników to na górę o wysokości 370 metrów prowadzą strome stopnie. U stóp góry znajdowała się w przeszłości olbrzymia rzeźba lwa przez której paszczę wchodziło się na schody. Do dzisiejszych czasów zachowały się jedynie łapy zwierzęcia.

Wędrówka na górę w upale zapowiada się męcząco, tak więc wstajemy wcześnie rano. Idziemy na piechotę do podnóża góry. Po drodze mijamy wielu miejscowych, którzy oferują przejażdżki na słoniach, figurki słoni, kąpiel ze słoniami, widocznie dla niemieckich i holenderskich turystów stanowi to rarytas. Za wejście pod Lwią Skałę płacimy słono w kasie i w rozgrzewającym ziemię słońcu podziwiamy olbrzymią skałę wyrastającą z dżungli. Pierwsze zorganizowane wycieczki dotarły już pod górę. Liczni wyspiarze zachęcają do skorzystania z ich usług jako przewodników. Atakują nas sprzedawcy drobiazgów. Jednym z oferowanych przedmiotów są 'secret box' - kawałki drewna w kształcie książki ze schowanymi skrytkami. Porządnie wykonane i ciężkie, ale przy cenie wywoławczej dosyć kosztowne. Jak na razie nie udało się nam dokonać żadnych zakupów na Sri Lance z wyjątkiem materiałów z Trincomale, więc jesteśmy potencjalnie zainteresowani. Pierwsza cena to jedyne 100 USD za sztukę. Sprzedawca schodzi do 50 USD i stwierdza że niżej się nie da. Trudno. Pod skałę prowadzi długa droga wzdłuż której w przeszłości stały domy poddanych króla Kassapy. Teraz nie ma nic więcej niż zarysy nielicznych fundamentów. Kiedy dochodzimy do pierwszych schodów pojawia się przy nas sprzedawca. Przekonujemy go że więcej niż 10 USD nie damy i biedak schodzi do 15 USD. Dobra cena. Bierzemy.

Zanim dojdzie się do właściwych schodów, które prowadzą do ruin zamku trzeba pokonać kilka krótszych odcinków. Wejście nie należy do trudnych. Gdzieniegdzie widać fragmenty starych budowli. Ruiny to właściwie resztki fundamentów, tak więc trudno sobie nawet wyobrazić jaki w przeszłości miasteczko miało kształt. Po metalowych schodach wchodzi się do jaskini z kolorowymi, starymi malowidłami. Są naprawdę w dobrym stanie, szczególnie że kolory są nadal żywe. Jednak zbyt wiele tego nie ma, kilka minut oglądania i można iść dalej. Docieramy do miejsca pokazywanego we wszystkich folderach biur podróży oferujących wyjazdy na Sri Lankę. Kamienne łapy to wszystko co pozostało z wielkiego lwa przez którego paszczę wchodziło się na platformę z pałacem królewskim. Większość grup robi w tym miejscu przerwę. Z tego punktu na górę prowadzą dosyć ostre, metalowe schody. Słońce daje się we znaki i spocone wycieczki szkolne schodzą pośpiesznie aby schować się w cieniu. Po około 20 minutach jesteśmy na górze. Rozciąga się stąd widok na całą okolicę, a wielkie drzewa wyglądają jak małe krzaczki. Delikatnie rzecz biorą na górze nie ma nic. Kilka zarysów fundamentów i tyle. Stwierdzenie, że znajdują się w tym miejscu "ruiny zamku" to spore nadużycie. Trzeba przyznać, że jest to spore rozczarowanie. Robimy kilka zdjęć i z dużym niedosytem schodzimy na dół. Jako, że miała to być jedna z głównych atrakcji wyspy to spodziewaliśmy się zdecydowanie więcej.

Zejście nie zajmuje zbyt wiele czasu. Przy wyjściu, tuż przy parkingu rozłożyli się handlarze pamiątkami. Pierwsze tego typu miejsce odkąd opuściliśmy Negombo. W ofercie znajdują się drewniane figurki, rzeźby, rysunki, malunki, wszelkiego rodzaju podstawki, kubeczki i niezliczona ilość drobiazgów. Przebiegamy kilka stanowisk starając się namierzyć potencjalne cele, a następnie powracamy do punktów w których znaleźliśmy interesujące nas przedmioty. Ceny zupełnie nie mają sensu. Za kawałek prostej płaskorzeźby wielkości kilkudziesięciu centymetrów kwadratowych sprzedawcy chcą po 70 USD. Jak na Azję to abstrakcja. Niechętnie schodzą o kilkanaście dolarów i kończą rozmowy. Podejmujemy próby zakupu dwóch płaskorzeźb, ale ceny to 175 USD i 140 USD za sztukę. Za każdym razem okazuje się, że wybraliśmy akurat najlepsze i najdroższe produkty. W końcu bierzemy do ręki losowo wybraną maskę i po raz kolejny otrzymujemy informację, że inne są tańsze i wtedy pokazujemy na tą która nas tak naprawdę interesuje, to okazuje się, że jej cena jest taka sama, albo i wyższa. Wyspiarzom wiele brakuje do kunsztu handlu opanowanego przez Hindusów. Negocjacje przy zakupach płaskorzeźb urywają się w okolicach 100 USD. Na to wygląda, że nie pisane nam pod Lwią Skałą cokolwiek kupić. Wychodzimy i kierujemy się do sklepu z rękodziełem, który mijaliśmy w drodze do kas, znajdującego się niedaleko naszego hotelu. Gdy oddalamy się o kilkaset metrów od sklepów słyszymy pokrzykiwania. Przez zakurzony parking biegnie za nami dwóch sprzedawców z płaskorzeźbami w rękach. Na to wygląda, że interes nie kręci się tak wyśmienicie jak pokazywali i panowie nagle przejawiają niezwykłe zainteresowanie handlem. Pertraktacje zaczynają się do początku. W ostatecznym rozrachunku kupujemy obydwie za niecałe 30% ceny początkowej. Naturalnie nie wiemy jak bardzo przepłaciliśmy, ale nie czujemy się specjalnie ograbieni. Problem jest taki, że nasz nabytek jest pokaźnych rozmiarów i wagi, a wiele miejsc zostało do odwiedzenia.

W drodze powrotnej wchodzimy do dużego magazynu będącego sklepem z rękodziełem i meblami. Jakość sprzedawanych produktów jest wyższa niż w pobliskich Indiach, wzory są często identyczne. Wybór jest naprawdę ogromy. Jedynym problemem jest cena. Na artykułach są ponaklejane cyferki, ale nie wydaje się nam prawdopodobnym aby były to ceny. Zagadujemy sprzedawcę. Za kufer wielkości metr na czterdzieści centymetrów panowie życzą sobie około 7000 złotych. Za stoliczki za które płaciliśmy w Indiach po 10-12 USD tutaj chcą 400 USD. Za ryczkę, czyli małe siedzisko do przedpokoju proponują 2000 USD. Good price. Sprzedawca zapewnia, że może dać zniżkę. Niestety w większości przypadków ceny musiałby zmniejszyć o rząd wielkości, a następnie podzielić na pół, aby można było przystąpić do rozmów. Jednak klientów nie brakuje. Bogaci Niemcy i Rosjanie kupują wyposażenie do całych domów nawet nie zastanawiając się ile płacą. Dobrze że interes się kręci, ale my się nie dorzucimy.

Dzień rozpoczęliśmy wcześnie, a zwiedzania było mniej niż zakładaliśmy. Pora opuścić Sigiryia i jechać dalej na południe do świątyń w Dambula. Wracamy do hotelu zabrać rzeczy i wciągamy się w rozmowę z właścicielem. Naturalnie w Dambuli ma swoich przyjaciół, którzy odbiorą nas z dworca i przenocują. Wykonuje kilka telefonów wielokrotnie się przedstawiając i podając nazwę hotelu - historia z Anuradhapury się powtarza. Tłumaczy, uzgadnia, dzwoni dalej. Widać, że żadna z osób do której dzwoni go nie kojarzy. W końcu porzucamy właściciela z jego telefonem, bierzemy tuktuka aby pojechać do Dambuli.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (12)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 55 wpisów55 19 komentarzy19 627 zdjęć627 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
27.10.2012 - 27.10.2012
 
 
10.10.2012 - 10.10.2012
 
 
22.08.2012 - 14.10.2012