W przewodnikach i na blogach znaleźliśmy informację, że miejscem wartym odwiedzenia, a dosyć blisko położonym od Ella jest płaskowyż Hortona. Ważne jest aby być na miejscu przez jedenastą rano, ponieważ około południa schodzą nad dolinę chmury i widoczność staje się zerowa. Mówią, że warto to jedziemy.
Wsiadamy na skuter wcześnie rano, tak aby zdążyć dojechać do Horton Plains przed południem. Według posiadanych przez nas informacji droga nie powinna nam zająć dłużej niż godzinę, przecież to tylko 40 km. Opatuleni w polary i jedyne cieplejsze ubrania, jakie zabraliśmy z Polski jedziemy we mgle i ciemnościach w kierunku płaskowyżu. Po ponad czterdziestu minutach jazdy w zimnie, gdy wydaje się nam, że powinniśmy się już zbliżać do celu, zauważamy tabliczkę sugerującą, iż szybciej niż za kolejną godzinę nie dotrzemy na miejsce. Zimno i wilgoć dają się bardziej we znaki, gdy wjeżdżamy w wysoki, szary las. Drzewa mają po kilkadziesiąt metrów wysokości przez co promienie słońca nie goszczą tutaj zbyt często. Droga pnie się serpentynami ku górze, a urozmaicają ją liczne dzikie psy, które szczerzą się na nas widok, a czasami gonią za skuterem. Na kończącej się benzynie dojeżdżamy na płaskowyż, a tabliczka z napisem "Hotron Plains" wskazuje na to że jesteśmy u celu. Wąska asfaltowa dróżka prowadzi nas wśród niskich, bujnych i rozłożystych drzew w kierunku wejścia do parku.
W budce strażniczej wyposażonej nawet w szlaban, kupujemy za grube dolary wejściówki i jedziemy kilka kilometrów w kierunku parkingu. Roślinność uległa całkowitej zmianie w stosunku do tego co oglądaliśmy w ciągu ostatnich dni. Jaskrawa zieleń traw ustąpiła miejsca jej ciemnemu odcieniowi i żółci. Zostawiamy skuter i po przeszukaniu przez strażnika wchodzimy do parku. Do wyboru są dwie trasy - wybieramy dłuższą z nich mającą niecałe dziewięć kilometrów. Dojechanie do Horton Plains zajęło nam zdecydowanie więcej czasu niż planowaliśmy, więc powinniśmy się śpieszy,ć aby zdążyć przez chmurami, które otulają mogą zasłonić tak zwany Koniec Świata. Pod tą nazwą kryje się kanion, którego ściany opadają prawie 900 metrów w dół. Płaskowyż leży na wysokości ponad 2000 metrów i roślinność została wypalona słońcem, a także mocno doświadczona przez hulające wiatry. Sceneria bardziej przypomina miejsca w których rozgrywają się westerny niż egzotyczną Sri Lankę. Idziemy wyschniętym korytem rzeki, aby dojść do Małego Końca Świata. Jak nazwa wskazuje jest to Koniec Świata, tyle że mały - proste i logiczne wytłumaczenie. Urwisko, dosyć wysokie, ale nie mamy czasu zostać dłużej gdyż chmury są coraz niżej. Idealnie w momencie gdy dochodzimy do Końca Świata, po 30 sekundach widoczność staje się zerowa. Przed nami rozciąga się szara ściana. Cudownie. Siadamy na drewnianej platformie czekając na prześwity wśród chmur. Po kilkunastu minutach możemy dostrzec dno urwiska. Faktycznie wysoko, domki wyglądają jak zabawki, a drogi jak cienkie sznureczki. Widok można zaliczyć do ładnych, ale w sumie to nic wyjątkowo spektakularnego co mogłaby sugerować nazwa.
Przez kilka godzin chodzimy między jednym punktem widokowym, a kolejnym, mniejszym wodospadem, a większym. Horton Plains to raj dla miłośników mniej wymagającego trekkingu. Przejście dłuższej trasy bez pośpiechu zajmuje około czterech do pięciu godzin. Gdy kierujemy się do wyjścia i mijamy Bakers' Fall - jeden z kilku wodospadów to deszcz zaczyna nas motywować do przyśpieszenia kroku. Na parkingu decydujemy się jechać w kierunku lasu, gdyż na niebie widać prześwity i liczymy na to tylko zahaczymy o główną część burzy. Po przejechaniu około dwóch kilometrów wiemy, że była to fatalna decyzja. Z nieba leje się wiadrami woda. Nie ma sensu wracać, jedziemy w kierunku budki w której kupowaliśmy wejściówki. Opad staje się tak intensywny, że przestajemy widzieć drogę. Na jednym z licznych zakrętów nie wyrabiamy się i lądujemy na trawniku. Gdy dojeżdżamy pod zadaszenie, to z butów wylewa się nam woda, a jedyną suchą rzeczą która mamy jest aparat. Ubrania wyglądają jak wyjęte z pralki, a temperatura jak na złość ciągle spada. Nie wygląda to dobrze. Strażnicy cieszą się jak małe dzieci widząc turystów szczękających zębami. Na resztkach benzyny turlamy się do wioski Ochiya w której kierują nas do kolejnej w której możemy kupić paliwo w butelkach. Informacja okazuje się nie być prawdziwa. We wskazanym sklepie skończyły się zapasy. Gdy wskaźnik poziomu pokazuje już od kilkudziesięciu kilometrów na zero, dotaczamy się do miasteczka Haputale w którym znajduje się jedyna na cała okolicę stacja. A rozważaliśmy po drodze czy zostawimy skuter, czy będziemy go pchali. Teraz już wiemy, że w skuterach jest inny rodzaj benzyny niż w samochodach przez co zakup paliwa nie jest prosty.
Mijając niezliczone plantacje herbaty decydujemy się odpuścić safari na południu wyspy i wypocząć nad morzem w Hikkaduwie. Zatrzymując się przy skupach liści herbaty zbliżamy się do Ella. Przed miasteczkiem mijamy wlokącego się psa. Zwierzak jest świeżo po ciężkiej walce. Cały zakrwawiony, ucho odgryzione wisi na resztkach futra. Miejscowi nie uważają tego stanu rzeczy za wyjątkowy, mijają psa nie zwracając na niego większej uwagi. W Azji zwierzęta nie mają lekko.
Na stacji w Ella dowiadujemy się że nie możemy przejechać bezpośrednio na południe wyspy (znajdujemy się jeżeli tak to można określić w południowym centrum), tylko musimy pojechać do Colombo i dalej wzdłuż brzegu w kierunku miasta Galle. Zaskoczenie. Biletów dla turystów z rezerwacją miejsc zabrakło, więc musimy przyjść jutro, 30 minut przed odjazdem pociągu. Kolejną niespodzianka spotyka nas gdy płacimy za pokój. Rachunek się nie zgadza. Pan twierdzi, że doliczył sobie "tax for service" wynoszący dziesięć procent, którego nie potrafi inaczej uargumentować niż tym, że z nami rozmawiał pytając czy chcemy śniadanie. Pierwszego dnia je zmówiliśmy, ale gdy zapytaliśmy po pół godzinie kiedy będzie gotowe to stwierdził, że zaraz będzie szedł po coś do sklepu. Potem mówił sporadycznie dzień dobry i tyle z serwisu. Cóż, nie chce nam się szarpać o kilka dolarów, ale niesmak, że zmasowana turystyka niszczy tego typu miejsca już pozostaje. Najlepsze jest to, że 10% z 1500 rupii liczył trzykrotnie na kalkulatorze. Tak dla pewności.