Geoblog.pl    rafalsitarz    Podróże    Sri Lanka - z północy na południe.    Przez Colombo do Hikkaduwa
Zwiń mapę
2012
06
paź

Przez Colombo do Hikkaduwa

 
Sri Lanka
Sri Lanka, Colombo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7923 km
 
Wczoraj okazało się, że na południe wyspy nie dojedziemy jadąc na południe, ale przez Colombo znajdujące się na zachodzie i dopiero tam, wzdłuż wybrzeża ruszymy w kierunku Galle. Nie ma co narzekać, przejedziemy przez piękne okolice i zahaczymy o największe miasto na wyspie. Rano zawozimy tuk-tukiem bagaże na stację kolejową i próbujemy kupić bilet. „Nie sprzedamy”. Dopiero kilka minut przed przyjazdem pociągu otwierają okienko. Pytamy się o bilety dla turystów – brak. Po nerwowym oczekiwaniu kupujemy bilet upoważniający do siedzenia, ale równocześnie nie gwarantujący tego przywileju. Gdy pociąg przyjeżdża na stację to podajemy sobie bagaże przez okno byle tylko mieć miejsce siedzące. Przed nami kilka godzin jazdy, więc lepiej nie spędzić ich stojąc. Udaje się. Zamieniamy się jeszcze z chłopakami z miejscowej wycieczki na miejsca, tak aby mieć lepszy widok na mijane plantacje herbaty i czekamy na odjazd. Półgodziny opóźnienia to sporo biorąc pod uwagę, że kierownik stacji chwalił się nam, że nigdy nie było na tej trasie wypadku. Kierujący pociągami muszą otrzymać specjalne tokeny, które uprawniają ich do jazdy, a ruch odbywa się wahadłowo. Jeżeli my się spóźniamy to przesunięcia dotyczą połowy wyspy. W końcu pojawia się informacja: „engine problem” i że będą ściągali części do silnika z miasteczka Badula oddalonego od nas o kilkadziesiąt kilometrów. Część turystów rezygnuje i wysiada, ale my nie mamy wyjścia. Po kolejnej godzinie sytuacja się nie zmienia. Kupujemy jedzenie od przenośnych handlarzy i cierpliwie czekamy. Po ponad dwóch godzinach przyjeżdża lokomotywa z częściami i panowie naprawiają usterkę. Z Baduli na skuterze można dojechać w dwadzieścia minut, ale kolej nie wierzy w taki sposób transportu, przecież ma swoje sposoby. Spokój. Na wyspie nikt się nie denerwuje, ale opóźnienie ambicjonalnie trzeba nadrobić. Kolej nie pozwoli na taką rysę na wizerunku jak spóźnienie.

Pociąg przejeżdża przez piękne okolice. Godziny drogi się nie dłużą, a wręcz przeciwnie. Niestety maszynista próbuje nadrobić opóźnienie i zdecydowanie przekracza szybkość jaką przewidzieli dla pociągu producenci. Wagony trzęsą się i podskakują tak, że książki wypadają nam z rąk, a o czytaniu nie może być mowy. Pod wieczór ze strachem w oczach dojeżdżamy na stację Colombo Fort. Ciemny, duży dworzec z licznymi kładkami nie robi przyjemnego wrażenia, ale w sumie nie musi. N-ty zaczepiony taksówkarz podaje logiczną cenę za pomoc w znalezieniu noclegu, więc pakujemy nasz dobytek i ruszamy. Znalezienie hotelu okazuje się zadziwiająco trudne. Wyjeżdżamy ze ścisłego centrum i jedziemy nadmorską promenadą pogrążoną w ciemnościach. Zatrzymujemy się przy małym hotelu. Ciepłej wody nie ma, ale za to brud wychodzi z każdego kąta. Cena iście królewska za którą można dostać pokój w naprawdę przyzwoitym hotelu. Szukamy dalej. „Brak miejsc” – stwierdza przepocony recepcjonista, a cały budynek wygląda jak wymarły. Kilka hoteli dalej zatrzymujemy się przy hotelu w chińskim stylu, gdzie cena jest wysoka, ale całość wygląda przyzwoicie i twierdzą że mają ciepłą wodę. Płacimy, zostajemy. Wchodzimy do pokoju, a tam brak kurka z ciepłą wodą. Zmęczeni całodziennym przejazdem idziemy na recepcję. Odpowiedź na nasze pytanie dlaczego miała być ciepła woda, a jej nie ma jest rozbrajająco prosta. Kilka pokoi ma ciepłą wodę, a reszta nie. Po prostu trafił się nam ten bez, chociaż w tej samej cenie. Mogą oddać pieniądze i tyle. Problem w tym że jest już prawie północ, a w promieniu 1000 metrów nie działa żadna latarnia. Fajnie i przyjemnie. Rano się zwijamy, nie ma się co denerwować.

Pytamy czy można zostawić bagaże na recepcji. Można, chociaż kręcą nosami. Przesympatycznie. Gdy schodzimy na dół to recepcjoniści zaczynają zrzędzić, że za duże, że w złym kolorze itd. W sumie się udaje i ruszamy bez obciążenia na miasto. Plan jest taki, że nie mamy planu. Chcemy pokręcić się po targu, zobaczyć kilka bardziej istotnych budynków, zajrzeć do świątyń i w boczne uliczki. W mieście brakuje spektakularnych zabytków, ale mimo wszystko chcemy zobaczyć jak wygląda życie w tutejszej „metropolii”. Dzielnica w której się znajdujemy została poważnie uszkodzona przez tsunami, które nawiedziło wyspę kilka lat temu. Wysoki procent budynków został zburzony aż do fundamentów – piętra przestały istnieć. Sieć uliczek prowadzi prostopadle od morza i wyraźnie zniszczenia maleją wraz z oddalaniem się od brzegu. Woda musiała pędzić wąskimi uliczkami i niszczyć wszystko na swojej drodze. Pomimo upływu czasu, widok nadal jest przygnębiający. Idziemy w kierunku centrum w którym z oddali widać kilka szklanych, kilkunastu piętrowych biurowców. Puste ulice zachęcają nas do zatrzymania tuk-tuka. Dojeżdżamy do słynnego hotelu Galle, który za czasów panowania brytyjskiego na wyspie był miejscem spotkań wyższych sfer. W tym miejscu wypadało bywać. Mówiono, że podczas kilku wizyt można w Galle poznać wszystkie osoby, które wypadało. Kogo nie było, ten nie należał do kręgu śmietanki towarzyskiej (więc według przyjętych kryteriów nie był wart zawarcia z nim znajomości). Hotel słynął także z najwyższego współczynnika klient/obsługa co przez lata zapewniało mu napływ wpływowych gości. Płacimy przewoźnikowi z typowymi problemami. Wyszło 70 rupii, dajemy 500 rupii, a chłopak zaokrągla do 100 rupii i chce bez słowa jechać. To nie przejdzie. Oddaje resztę i niepocieszony odjeżdża.

Z hotelu Galle rozciąga się widok na nadmorską promenadę z której dzieci puszczają latawce. Nad brzegiem przechadzają się rodziny korzystając z faktu, że słońce dopiero zaczyna świecić i przez najbliższą godzinę temperatura nie przekroczy trzydziestu stopni Celsjusza. Na każdym kroku są widoczni żołnierze, lub policja. Rondo – wóz opancerzony, skrzyżowanie – posterunek, róg ulicy – żołnierz z karabinem. Albo jest tutaj bardzo bezpiecznie, albo wręcz przeciwnie. Centrum miasta zostało wyłączone z ruchu, jest zabarykadowane, wojsko z oddali macha żeby nie podchodzić. Chyba zbliża się czas wyborów do parlamentu. Monumentalne budynki rządowe ucierpiały podczas tsunami. Flagi powiewają nad zawilgoconymi fasadami. Krążąc trafiamy do sklepu z pamiątkami. Wszelkie rękodzieło i szmira dostępne pod jednym dachem pod egidą ministerstwa kultury. Irytujący jest fakt, że osoba z obsługi chodzi za kupującymi i w momencie gdy spojrzy się na jakikolwiek przedmiot to ekspedient zaczyna automatycznie zachwalać towar i wciskać do ręki. Co kraj to obyczaj. Robimy zakupy i zagłębiamy się w targ rozłożony na ulicach centrum. Ulice mają swoje specjalizacje. Na jednej można kupić AGD, obok cała ulica z miskami, inna ze szczotkami i dywanikami. Bałagan, chaos, a jednak każdy wie gdzie znaleźć konkretny produkt. Chaos kontrolowany. W sumie taka wersja czystych Indii bez krów na ulicach. Nie planujemy zakupu wiader, ani klimatyzatorów więc jedziemy na dworzec autobusowy sprawdzić potencjalne połączenia z południem wyspy.

Dworzec autobusowy jest otoczony wianuszkiem straganów. Totalny bałagan. Sprzedawane na targu śmieci są zadziwiające – można nawet kupić używane gwoździe i pobite lustra. Wszystko da się sprzedać. Przenośni handlarze nożami biegają za nami tnąc napotkane przedmioty, aby zaprezentować wysoką jakość swoich produktów. Szarpania, krzyki i machanie rękami to atrybuty każdego sprzedawcy. Stragany z tysiącami pirackich płyt walczą między sobą puszczając głośniejszą muzykę niż konkurencja. Sam dworzec autobusowy ginie w tym całym zamieszaniu będąc małym dodatkiem do wszystkich tych atrakcji. Chcemy jechać do miasteczka Hikkaduwa, a autobusy w tym kierunku, jak się okazuje, odjeżdżają z innego punktu. Postanawiamy zrobić zakupy. Pytamy się rykszarzy ile chcą pod wskazany przez nas adres (oddalony o około 4-5 km). „Normal price: 70 USD, sir”. No nieźle. Pytamy się czy mu się opłaca za takie marne grosze. Macha smutny głową, że ledwo, ledwo, ale życie takie Panie ciężkieeee. No cóż z pod dworca tuk-tukiem nie pojedziemy w tej cenie.

Pora na House of Fashion. Według wszelkich rekomendacji ma to być dom handlowy – outlet w stylu polskiego Factory. Zatrzymujemy się przed budynkiem na którego dziedzińcu stoją pstrokato przystrojone, gipsowe słonie. Wchodzimy. Piętra zostały uporządkowane tematycznie. Drobiazgi, zabawki, ubrania codzienne, ubrania dziwne itd. W środku panuje atmosfera szału zakupów. Kupujący szybko przebiegają między regałami, często czekając z niepokojem aby inny klient odłożył oglądany produkt. Szaleństwo. Wybór nie jest w sumie duży, ale patrząc na metki to mamy zbieraninę wszelkich marek z dużych międzynarodowych sieci. Jeżeli chodzi o ubrania damskie to wybór jest szeroki, męskie – z tym gorzej. Grunt że ceny są faktycznie bardzo niskie i jeżeli ktoś trafi swój rozmiar (o ile go zna według miary danego producenta, bo na przykład koszul nie można mierzyć) to może z grosze podreperować garderobę. Obładowani torbami wracamy do hotelu. Prawdopodobnie osiągnęliśmy maksymalną ilość bagaży z którymi jesteśmy się w stanie przemieszczać. Więcej się nie da.

Colombo nie zachwyciło nas ani architekturą, ani atmosferą. Trzeba ruszać na południe. Jedziemy do hotelu gdzie na recepcji słychać od progu narzekania na bagaże. Taki urok tego miejsca. Tuk-tukarz ma dostać siedemdziesiąt rupii, ale nie ma reszty z tysiąca, więc chce zaokrąglić do dwustu i pojechać. Dobre 120% napiwku. Musimy z gburem jechać na dworzec, bo oczywiście w kasie hotelowej nie mają rozmienić kilkudziesięciu dolarów. Przewoźnik kombinuje jak może klucząc po okolicy, ale jedziemy z licznikiem na którym rupie nie zbyt chętnie chcą rosnąć. Niestety przez kombinacje spóźniamy się na autobus, który właśnie odjeżdża. Zatrzymujemy go przy szlabanie, ale kierowca chce za każdy bagaż opłatę jak za pasażera. Puszczamy go. Płacimy co do rupii tuk-tukarzowi i idziemy szukać kolejnych busów. Nie obejdzie się bez bezinteresownej pomocy. Przyczepia się pijak i idzie przed nami. Idzie w dobrym kierunku więc nie mamy wyboru, musimy podążać za nim. Przecież nie pójdziemy specjalnie w drugą stronę. Dziękujemy mu dziesięć razy za pomoc, ale on po prostu jest uczynny i chce nas odprowadzić. Znajdujemy mały autobusik jadący do Galle znajdujące się kilkadziesiąt kilometrów za Hikkaduwą w której chcemy się zatrzymać. Idealnie. Siadamy, płacimy za bagaże jako trzeciego pasażera. Nasz pomocnik stoi w drzwiach autobusu. Decyduję się podbiec do sklepu po wodę i herbatniki. Przeskakuję przez barierki i przebiegam między autobusami. Po chwili nasz przyjaciel jest obok mnie. Z powrotem skaczę już przez wszystkie barierki. Zgubił się. Nie, nie, tak dobrze nie ma, bo przyjaciel po minucie przybiega zziajany. Macha że chce pieniądze i zaczyna się przedstawienie. Na szczęście reaguje pomocnik kierowcy (ważna funkcja) i mamy spokój. Przed nami 98 kilometrów przyzwoitej drogi, tak więc za trzy godziny mamy być u celu. Do busa ciągle ktoś wsiada, ale rzadziej wysiada. Tłok rośnie z każdą mijaną wioską. Na szczęście mamy miejsca siedzące i nawet po byciu ściśniętymi przed dodatkowych pasażerów mamy względnie wygodnie. Po zapadnięciu zmroku wysiadamy na małym, rozpadającym się dworcu polegając na zapewnieniach kierowcy że to jest właśnie Hikkaduwa.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (11)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 55 wpisów55 19 komentarzy19 627 zdjęć627 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróżewięcej
27.10.2012 - 27.10.2012
 
 
10.10.2012 - 10.10.2012
 
 
22.08.2012 - 14.10.2012